Dlaczego niemal 30 milionów ludzi znalazło czas, żeby przez 4 minuty obserwować jak czterech facetów i jedna kobieta grają wspólnie na jednej gitarze? To nie zjawisko paranormalne ani epidemia głupoty. A nawet jeśli, to padłam jej ofiarą.
W trakcie jednego z jesiennych Youtube-party z przyjaciółmi doznałam muzycznego objawienia. Wśród śmiesznych filmików i trailerów pojawił się nagle konceptualny teledysk, w którym para nagich, wymalowanych farbą ciał prowadziła ze sobą dialog. Bo „Somebody That I Used To Know” Gotye ciężko nazwać po prostu „piosenką”. Stylistycznie sytuowałabym ten utwór w tych samych rejonach, co kawałki The XX czy Kings of Leon. Słowem: bomba. Gotye, neurotyczny chłopak z belgijskimi korzeniami, i towarzysząca mu magnetyczna Kimbra wspięli się na bliskie mi rejestry wrażliwości. Podobne poczucie musiały mieć miliony słuchaczy – „Somebody That I Used To Know” stało się muzycznym hitem tego sezonu, przynajmniej zdaniem fanów tzw. alternatywnych brzmień, do których absolutnie się zaliczam.
Jakież było zatem moje zdziwienie, gdy kilka dni temu znana mi doskonale melodia wróciła do mnie za pośrednictwem Youtube’a w zaskakująco innej interpretacji. Ktoś podesłał mi „oszałamiające” wideo, przedstawiające cover Gotye rozpisany na pięć osób i jedną gitarę. Z przerażeniem odnotowałam, że te quasi cyrkowe popisy ¬– dziesięć dłoni manipulujących przy instrumencie skojarzyło mi się z panem, który regularnie w okolicach stacji metra Centrum w Warszawie wygrywa piosenki na krzesłach – obejrzało prawie 27 milionów ludzi! But why? – chciałoby się zapytać, jak pyta dramatycznie lektor w filmie Wernera Herzoga „Spotkania na krańcach świata”, gdy zdezorientowany pingwin biegnie w głąb lodowej pustyni, skazując się na pewną śmierć. Dlaczego ludzie ulegają internetowej manii i tracą czas na oglądanie bzdur? Pozostając w kręgu polarnych metafor, mogłabym powiedzieć, że to klasyczny efekt kuli śnieżnej. Najpierw kilka osób podnieca się przeciętnym filmikiem, potem podniecają się nim znajomi tych ludzi, aż wreszcie użytkownicy Youtube’a chcą zobaczyć dzieło, które widzieli już „wszyscy”. O którym przychylnie napisał na swoim Twitterze sam Russell Crowe (dokładnie napisał: „Brilliant”).
To nie będzie jednak puenta mojego tekstu. Nagranie, do którego pierwotnie podchodziłam nieufnie, nie okazało się wcale żenujące. Choć nadal uważam, że coverowi grupy Walk Of The Earth (tak nazywa się zespół sławnej aktualnie na cały świat piątki) daleko do wirtuozerskich popisów wokalnych Gotye i Kimbry, to nie jest to owoc pląsów cyrkowych małpek, tylko pełnoprawnych muzyków. Zgłębiłam temat i okazało się, że Walk Of The Earth to istniejąca od 7 lat kanadyjska grupa, która całkiem nieźle radzi sobie z muzycznymi klasykami. Ich „Karma Police” (pierwotnie Radiohead) czy „I Found A Boy” (Adele) zbierają w Sieci dobre recenzje, a zespołowi przysparzają kolejnych fanów. Mimo że za Walk Of The Earth nie stoi żadna wielka wytwórnia, zewnętrzny menadżer ani tajemniczy sponsor. To – wedle samych założycieli – naprawdę niezależna grupa, która zbiera punkty u odbiorców swoim poczuciem humoru, bezczelnością i autentyzmem.
Z tego punktu widzenia, opowieść o fenomenalnym sukcesie przeróbki piosenki Gotye zamienia się w historię o tym, jak grupa z punk rockowym podejściem do świata ten świat podbija. Joel Cassady, Sarah Blackwood, Gianni Luminati, Ryan Marshall i Mike Taylor zapowiadają, że na fali medialnego szumu zamierzają wydać kolejną płytę. Piszę kolejną, choć dla wielu (dla mnie) będzie to ich pierwszy krążek. Kto wie, może Gotye będzie jeszcze zamiatał po koncertach tej piątki? A Russell Crowe będzie piszczał podczas ich występów pod sceną? Znając krótki termin przydatności do spożycia internetowych sensacji, jest to mało prawdopodobne. Obstawiam, że jest to równie prawdopodobne jak wizja, że nowa płyta Alicji Janosz odniesie sukces. A szkoda, bo kanadyjski zespół ma „to coś”. Jeśli wyjdzie poza ramy gwiazdy z Youtube’a, a także stworzy własny repertuar, bezzwłocznie o tym doniesiemy.