Wojciech Jeżowski - twórca filmu "There is a city"
Wojciech Jeżowski - twórca filmu "There is a city" fot: Mirek Mamczur

Pokazał w nim obchody Godziny "W" w sposób, który dosłownie poruszył miliony. Film błyskawicznie stał się bowiem hitem Internetu, a obejrzało go już ponad 3 mln widzów. Dla wielu Polaków było to zupełnie nowe, emocjonalne spojrzenie na polski patriotyzm, dla Jeżowskiego zaś - ogromny sukces i szansa na rozwój w dziedzinie, która jest jego największą życiową pasją.

REKLAMA
Olga W: W filmie "There is a city" sięgnąłeś po temat obchodów Powstania Warszawskiego. Dlaczego? Interesujesz się historią? 
Wojtek Jeżowski: Bardzo. Interesuję się nią od dawna, zdawałem ją na maturze, a kanał Discovery Historia jest u mnie włączony prawie non stop. A kiedy siedzisz już w jakimś temacie, zastanawiasz się nad tym, analizujesz, próbujesz coś sobie wytłumaczyć, to często dochodzisz do jakichś swoich własnych, niestandardowych wniosków, którymi warto się podzielić.  
Opowiedziałeś w nim o polskim patriotyzmie. A sam czujesz się patriotą?
Czuję silną więź z Polską, tutaj mieszkam, tutaj mam rodzinę, bliskich. Jest to dla mnie ważne. Trudno mi jednak takie słowa jak "patriotyzm" zdefiniować i myślę, że my - Polacy, generalnie mamy z tym problem. Myślę, że ten film to dobry pretekst, żeby o takich wartościach porozmawiać, żeby je trochę zrewidować. 
Twój film wywołał ogromne poruszenie w mediach, poruszył bardzo wielu Polaków. Jak myślisz, dlaczego?
Ten film nie był zrobiony celowo po to, żeby wyciskać łzy, chciałem w nim jednak opowiedzieć o czymś, co jest typowo polskie - inaczej, nie w stylu kronikarskim, a po amerykańsku, czyli bardziej emocjonalnie. Chciałem zmienić u nas sposób myślenia o patriotyzmie i wprowadzić taki sposób opowiadania o historii, o kraju, o narodzie i jego bohaterstwie, jaki jest w Stanach. Takiej narracji jeszcze w Polsce nie było. Stąd pewnie taka, a nie inna reakcja odbiorców.
Dlaczego wybrałeś właśnie amerykański styl?
Mieszkałem w Stanach jako dziecko, od 6 roku życia. Chodziłem tam do podstawówki, oglądałem te same filmy, co wszyscy, wychowywałem się na tych samych kreskówkach. Uczyłem się tamtej historii i trochę wyrastałem na całej tej legendzie American Dream. Ameryka ma ją w swoich najgłębszych tkankach, w końcu to państwo emigrantów, którzy przyjeżdżali w poszukiwaniu szczęścia i nowego życia. A ich podejście do patriotyzmu jest moim zdaniem genialne. Flagi są wszędzie. Ludzie chodzą po ulicy w mundurach, mówią wprost, że najwyższą wartością jest dla nich ich kraj, wolność, american way of life i dla nikogo nie jest to obciach. Tam ten patriotyzm inaczej się chowa - dzień w szkole zaczyna się od odmawiania przysięgi do flagi amerykańskiej i nikt nie mówi: O rany, znowu... Mnie to się strasznie podoba i strasznie mi tego u nas brakuje. Marzy mi się taki film akcji, w którym - po wielkim wybuchu na koniec, bohater wychodzi na tle powiewającej biało-czerwonej flagi. Ja bym się strasznie podjarał, widząc polskie symbole narodowe wykorzystane w ten sposób.
Mówisz o zmianie patriotyzmu, a jaki on dzisiaj jest, że chcesz go zmieniać?
Polski patriotyzm jest zbudowany na tragediach i niepowodzeniach. Najlepiej widać to w filmach, które ten model utrwalają. W większości naszych produkcji, jak jest walka jednostki z systemem, to wygrywa system. Bohater nie dość, że umiera, to jeszcze przegrywa, a patriotyzm oznacza: idziemy na rzeź. W Stanach jest na odwrót. Powstaje bardzo dużo filmów, w których jednostka walczy z systemem, jest poddawana ciężkim próbom, wiele po drodze traci i poświęca, ale nie poddaje się i na końcu wygrywa.
Nawet jeśli bohater umiera, to i tak wygrywa. My ciągle przegrywamy, a przecież mamy w sobie masę pozytywnej energii. Są takie chwile, kiedy Polacy się jednoczą i to się czuje. Ja to poczułem 2 lata temu, podczas EURO 2012. Mieszkam w centrum Warszawy, na 11. piętrze i miałem stąd przepiękny widok na strefę kibica. Jak tam stanęło 100 tys. osób w biało-czerwonych koszulkach, z flagami w rękach i wszyscy zaczęli śpiewać hymn, to nie było osoby, której by to nie ruszyło.
To było niesamowite przeżycie. Było widać i czuć, jak bardzo Polacy pragnęli sukcesu, jak bardzo chcieli wyjść z tej grupy. Myślę, że gdyby tak się stało, to nastąpiłaby jakaś zmiana w naszej mentalności. Ludzie może poczuliby ten American Dream. Uwierzyliby, że jak będą ciężko pracować i dadzą z siebie wszystko, to osiągną sukces. Ja nie mogę dać im tej wiary poprzez sukces sportowy, ale myślę, że małymi kroczkami, robiąc właśnie takie filmy, jak "There is a city", mogę jakąś zmianę zapoczątkować. 
logo
Wojtek Jeżowski fot: Mirek Mamczur

Może Polakom brakuje po prostu success story? Znasz historię polskiego człowieka sukcesu, która Cię inspiruje?
W branży filmowej - jak najbardziej. Jestem wielkim fanem Janka Komasy. On zrobił teraz swój kolejny film pełnometrażowy, za największe pieniądze, jakie kiedykolwiek ktoś dostał na realizację filmu w Polsce. Widziałem trailer i dla mnie - to już jest amerykańskie kino. Mam nadzieję, że to będzie ogromny hit i więcej osób przekona się do takiego stylu.
Kolejna osoba to Skonieczny, który za własne pieniądze zrobił film fabularny. Można lubić to, co on robi albo nie, ale on te filmy robi i to już jest coś! Ogólnie - jestem fanem wszelkich polskich inicjatyw, które odnoszą sukces. Strasznie trzymałem kciuki za wrocławskich studentów, którzy zbierali kasę na wyjazd na finał do NASA. I strasznie się cieszę, że, jak wrzucili swoją prośbę na polakpotrafi.pl, dostali dwa razy więcej pieniędzy niż chcieli. To znaczy, że są w Polsce ludzie, którzy czują ten klimat amerykański, a mówiąc inaczej - normalność, i wiedzą, że trzeba sobie pomagać.
To są nasze ziomy z Polski, które coś osiągnęły, a skoro nikt im nie chce pomóc, to kurde - pomóżmy im my, zrzućmy się! To jest dla mnie patriotyzm! Pomagając sobie nawzajem, budujemy lepsze społeczeństwo. To też jest ważne. Nie możemy o tym zapominać, bo patriotyzm to nie jest tyko umieranie za ojczyznę. To jest wszystko, co robimy, żeby było lepiej w tym kraju.
Jednym słowem, chcesz zamienić polską martyrologię w kult narodowych sukcesów?
Tak! Strasznie nie podoba mi się to określenie: Polska Chrystusem narodów. Wiem, że gdyby nie Bitwa Warszawska, to Armia Czerwona poszłaby na Europę i byłby zupełnie inny układ świata. Wiem, że Odsiecz Wiedeńska uratowała stary kontynent. Jest dużo takich rzeczy, które Polacy zrobili, tylko one są źle opowiadane i źle wykorzystywane marketingowo. Za granicą nikt nie wie, co u nas się wydarzyło. Dlatego z jednej strony "There is a city" było skierowane do Polaków, żeby zobaczyli, że mamy coś, z czego możemy być dumni, czym warto się pochwalić, a z drugiej strony do zagranicznej widowni, żeby im to w ogóle pokazać. Zaciekawić ich tym, co w naszej historii i w naszym narodzie jest piękne.
Myślisz, że Polacy są pesymistami? Nie umieją docenić tego, co mają?
Ja otaczam się fajnymi, otwartymi ludźmi i w moim otoczeniu nie ma takiego nastawienia. Wystarczy jednak, że wyjdę na miasto i widzę, że ludzie na siebie burczą, nie patrzą na siebie, nie uśmiechają się, nie mówią: dzień dobry, dziękuję. Zdarza się tak, że wchodzisz do sklepu, mówisz: Dzień dobry, a ktoś ma cię w dupie. W Stanach to byłoby nie do pomyślenia. Tam sprzedawcy zrobią wszystko, żeby klient był zadowolony, bo wiedzą, że, jak czegoś nie sprzedadzą, nie będą mieli co włożyć do garnka.
Pamiętam, jak w latach 80-tych chodziłem z mamą po ulicach Chicago - po twarzach od razu było widać, czy ktoś jest Polakiem, czy nie. Polak miał zawsze smutną, zamyśloną, zoraną twarz. Wiem, że to były inne czasy i PRL na pewno się do tego przyczynił, ale dzisiaj też trudno jest ludziom zachować optymizm i nie marudzić. Polska to nie Ameryka. Wszyscy by chcieli, żeby była i wszyscy frustrują się, że nie jest, zapominając, że my dopiero co odzyskaliśmy niepodległość. 25 lat to jest tyle, co nic. Nawet jedno pokolenie nie minęło. To zajmie 50 albo 100 lat, zanim okres PRL-u zostanie wymazany z mentalności Polaków i zaczniemy oddychać pełną piersią.
Tobie w 1,5-minutowym filmie udało się jednak pokazać, to, co w Polakach jest piękne i wartościowe, to, co ich łączy. Uczyłeś się tego w szkole czy może po prostu masz do tego talent?
Nie mi wchodzić w ocenianie swojego talentu lub jego braku. Czasami można po prostu czuć, że w czymś jest się dobrym, że coś wychodzi. Natomiast nie wyobrażam sobie, że ktoś może o sobie mówić: Tak, ja jestem artystą, tak - mam talent. Ja przez te wszystkie lata przyzwyczaiłem się raczej do otrzymywania krytyki, a nie pochwał. Nie mam wykształcenia filmowego. Skończyłem psychologię i jeszcze na studiach myślałem o otworzeniu własnego gabinetu, natomiast filmowe zainteresowania pojawiły się u mnie już w okolicach podstawówki.
Podobał mi się film, teatr, to gdzieś tam ewoluowało do momentu, kiedy zdałem sobie sprawę z tego, że nikt mi nie da szansy i nie zleci niczego związanego z filmem, dopóki ja sam czegoś nie zrobię. Zacząłem więc to robić i tak dłubię już od kilku lat. W międzyczasie, żeby doszlifować warsztat, zrobiłem trochę kursów, trochę teorii nauczyłem się sam - ściągałem dużo książek na temat filmu ze Stanów. Robiłem też filmy dla samego robienia, bo to wartość sama w sobie. Jak zaczynaliśmy ze znajomymi robić sesje zdjęciowe, teledyski, filmy, to nie obchodziło nas, czy ktoś nam zapłaci, ważne było, żeby to robić, poeksperymentować, zdobyć doświadczenie. Po iluś tam latach takiego "bawienia się", czasem pod okiem kogoś doświadczonego, naprawdę dużo się nauczyłem. Praktyka to najlepsza szkoła. 
A w którym momencie zaczęła się Twoja kariera filmowa? Jak wyglądała Twoja pierwsza prawdziwa praca związana z tym, co dzisiaj robisz?
Jak byłem w połowie studiów, moja ówczesna żona znalazła ogłoszenie, w którym szukali realizatorów do nowo powstałej telewizji. Miałem już doświadczenie w zabawie z kamerami i światłami, więc się zgłosiłem. Mała reżyserka, parę kamer. W 15 minut oprowadzili mnie po całym studio, a następnego dnia zacząłem pracę. Najpierw miksowałem dźwięk na żywo. Przez pierwszy tydzień wychodziłem stamtąd cały mokry, bo co chwila była jakaś wpadka. Jak już się wszystkiego nauczyłem, przerzucili mnie na drugie stanowisko. Reżyseria na żywo, kable, przepinanie, systemy - to wszystko było nowe. 
Zostałeś rzucony nab głęboką wodę.
I jakoś przeżyłem. Potem trafiłem do TVN24. Najpierw, jako researcher jeździłem na konferencje prasowe, gdzie musiałem zadawać pytania politykom. Oczywiście nie znałem się na polityce i musiałem się szybko poduczyć. To był straszny stres, bo widzisz te nazwiska, masz to jedno pytanie do zadania, powtarzasz je sobie w głowie, wbijasz się w tłum dziennikarzy, mówisz i... nagle zapada cisza. Wszyscy na ciebie patrzą. Jak w tym momencie się pomylisz, to jest straszna siara - nie tylko dla ciebie, ale dla całej stacji.
Stamtąd trafiłem do działu produkcji, który zajmował się realizacją wejść na żywo. To było jeszcze bardziej stresujące, bo wszystko jest tu i teraz, jak się nie uda, to dupa. A ilość rzeczy, która nie wyszła, spadła z anteny, była kosmiczna. Akurat jak tam pracowałem, to był 2005 r., zdarzyła się w Polsce seria tragicznych wydarzeń - śmierć papieża, zawalenie się hali w Katowicach. Trzeba było non stop reagować. Po czymś takim ten codzienny stres odpuścił, robiło się to już z zamkniętymi oczami. 
W pewnym momencie doszedłem jednak do wniosku, że newsy to nie dla mnie. Kamery, technologia i produkcja strasznie mnie kręciły, ale newsy z Polski niekoniecznie. Te zagraniczne, mają niestety niską oglądalność, dlatego nie traktuje się ich poważnie. W 2007 r. odszedłem więc z TVN-u i zacząłem pracować jako freelancer. Robiłem programy dla Telewizji Polskiej, Polsatu, TVN-u. 
Potem razem ze znajomymi założyłem firmę – Black Rabbit i zaczęliśmy walczyć o zlecenia. Przez pierwszych parę lat to nie wychodziło, musiałem sobie jakoś dorabiać. Od zeszłego roku zacząłem już jednak utrzymywać się wyłącznie z firmy. Realizuję teraz dużo zleceń na filmy korporacyjne, dużo latam po świecie.
Jak udało Ci się pozyskać kontakty do tych firm?
To wszystko wymagało czasu. Mnie to latanie trochę otworzyło oczy. W ramach realizacji tych filmów, miałem do czynienia z szefami firm, które zarabiają miliard dolarów rocznie. Robiłem z nimi wywiady i wszyscy mówili mi, że najważniejsze w biznesie są relacje. Jak zaczynasz i nie masz doświadczenia, portfolio i właśnie tych relacji, to z jakiej racji ktoś ma ci zaufać? Na początku robisz więc za półdarmo, potem trochę drożej i jak komuś się to spodoba, to zaczyna ci zlecać naprawdę duże i ciekawe projekty. My dla jednego z klientów najpierw kręciliśmy krótkie filmy korporacyjne w Warszawie za symboliczne kwoty - zdobyliśmy za nie kilka nagród, następnie zrobiliśmy serial sci-fi do Internetu, z roku na rok ta relacja się wzmacniała i teraz realizujemy dla nich filmy w Stanach. Takie kontakty trzeba nie tylko zdobyć, ale też pielęgnować. Pamiętajmy, że relacja wymaga dwóch stron. Czasem nawet największe zaangażowanie nie wystarczy, jeśli wychodzi tylko z jednej strony.
Co w całej tej karierze uważasz za największy sukces?
Chyba właśnie Black Rabbit. Firma fajnie się rozkręciła i dzięki niej nie muszę się przejmować i szukać zleceń na mieście na zasadzie: Potrzymam twój kubek z kawą, tylko weź mnie do pracy! Trochę to trwało, ale ponoć tak jest z każdą firmą, że trzeba wytrzymać te 3-4 pierwsze lata. Może wynika to z tego, że ludzie się docierają, mądrzeją przez te parę lat, wiedzą już, o co chodzi z prowadzeniem firmy, bo na początku nikt tego nie wie. Ja na szczęście mam dobrą księgową, ale mimo wszystko - to jest bardzo trudna sprawa.
A czym jest dla Ciebie sukces?
Kiedyś rozumiałem to inaczej, dzisiaj jest to czymś innym i myślę, że na sam koniec sukcesem będzie po prostu to, że nie będę się wstydził swojego życia. Na pewno nie jest to coś, co da się zmierzyć, jak kasę, pozycję, nagrody. Oczywiście fajnie je mieć, ale dla mnie ważniejsza jest świadomość, że to, co zrobiłem, wpływa jakoś - emocjonalnie czy poznawczo, na innych ludzi. Bo zarobić pieniądze można stosunkowo łatwo, jak ma się odpowiedni pomysł, ale mieć wpływ na drugiego człowieka, zmieniać jego postawy i sposób myślenia, to nie jest możliwe dla każdego.
Uważasz się za człowieka sukcesu?
Raczej nie. Robię to, co lubię. Czasami wychodzi z tego coś fajnego. Czasami nawet ktoś mi za to zapłaci lub da nagrodę. Obiektywnie mogę powiedzieć, że jest całkiem fajnie. Odkąd wkroczyłem w wiek z trójką na przedzie, zaczął się dla mnie najlepszy okres życia. Najlepiej się czuję, najlepiej się bawię, spełniam się artystycznie, biznesowo, finansowo - nie umieram z głodu i utrzymuję się z tego, co lubię robić, więc można powiedzieć, że jest to jakiś tam mały sukces. Ale dla mnie prawdziwy sukces to jest Oskar, Nobel, polecenie na księżyc. Mnie coś się udało zrobić, ktoś to zauważył, dostałem za to parę nagród i super, ale nie uważam się z tego powodu za nie wiadomo kogo. 
No właśnie, Twój film "There is a city" został wyróżniony w konkursie na Kampanię Społeczną Roku 2012, zdobył srebro na KTR-ach, Webby Awards. Czy w swojej twórczości filmowej właśnie z tego jesteś najbardziej dumny?
Srebro na KTR-ach to była dla mnie najfajniejsza nagroda. Jestem z niej bardzo dumny, bo jest zarezerwowana dla środowiska stricte reklamowego, a mnie to trochę kręci. Poza tym, też fajnie wygląda, bo to taka srebrna, metalowa poduszka.
Najbardziej jestem jednak dumny z tego, że tyle osób obejrzało mój film i, że tyle osób dyskutuje na jego temat. Bo oglądalność oglądalnością, ale to ten społeczny dialog, który się rozpoczął i te komentarze, które pojawiają się pod filmem, są dla mnie prawdziwą nagrodą. Jak widzę, że ktoś się wzruszył przy "There is a city" i płakał po tym filmie, to czuję coś niesamowitego.
Czy zrobienie kariery filmowej w Polsce jest trudne?
Ja nie jestem ekspertem, ale wiem, że to jest ciężka robota i moim zdaniem wszędzie jest to trudne. To jest trochę tak, że oglądamy wysokobudżetowe zagraniczne filmy, czytamy Pudelka, wszędzie widzimy kasę, drogie samochody, piękne kobiety, szampana, ale osoby zajmujące się filmem, które faktycznie tak żyją, to jest jakiś 1%. Wiele osób mówi: Trzeba się przenieść do Stanów i tam robić filmy. Ok, ale umówmy się, że takich misiów jak ja w Stanach jest odpowiednio więcej, a wszyscy walczą o to samo. Fakt, faktem, jest tam większy rynek, dlatego robiąc mniejsze produkcje, można spokojnie się utrzymać, ale nadal - żeby osiągnąć sukces, musisz być na samym topie. W Polsce natomiast samo zrobienie filmu fabularnego to jest wyczyn. Stworzenie materiału na 1,5-godzinny film to jest masakra. 
Co jest w tym najtrudniejsze?
Najpierw trzeba mieć pomysł. Trzeba napisać na tej bazie scenariusz, co samo w sobie już jest trudne, bo trzeba znaleźć na to czas, a przecież obok trzeba też zarabiać, żeby nie umrzeć z głodu. Ten scenariusz musi być tak fajnie napisany, żeby te 70-90 stron zainteresowało producenta, aktorów, całą ekipę. Potem trzeba tym zainteresować kogoś, kto może dać na ten film pieniądze. Jak już są pieniądze, to trzeba wiedzieć, jak je wydać. Bo jeden dostanie bańkę i zrobi pół filmu, a drugi za tę samą kwotę nakręci cały.
Kolejna rzecz, to przygotowanie - trzeba poświęcić dużo czasu, żeby to ogarnąć, ustawić wszystkich ludzi, żeby wszyscy byli na planie o tej samej godzinie i wszyscy wszystko wiedzieli. No i kolejna trudna rzecz - trzeba tak to nakręcić, żeby to miało sens, było interesujące i dało się oglądać. Potem jest montaż, czyli masa kombinowania, bo - to wyszło źle, o tym zapomniałeś, to się nie sklei. A jak już ten film powstanie, to trzeba znaleźć dystrybutora, żeby ktoś to obejrzał. Jak ci się uda, to film przynajmniej się zwróci. To jest ciągła walka. Ale ta walka jest wszędzie. W Stanach scenariusze leżą na biurkach szefów wytwórni latami.
A co oznacza dla Ciebie słowo kariera? Czy to słowo ma pozytywne, czy negatywne znaczenie?
To zależy od intonacji. W pozytywnym znaczeniu, to jest droga rozwoju, spełniania siebie. Jak masz jakiś cel określony, np. chcesz robić najlepsze ciasteczka na świecie, to firma z ciasteczkami to twoja kariera. W negatywnym znaczeniu kariera kojarzy mi się z kombinowaniem, niejasnymi interesami i wszystkim, co z tym słowem zrobił PRL.
A czy Ty robisz karierę w filmie?
Pewnie idąc za moją definicją kariery, można by tak powiedzieć. Mam w tym określony cel, którym jest własna fabuła. Z roku na rok robię coraz większe produkcje, mam coraz większe doświadczenie. W pewnym momencie zrealizuję pewnie ten swój cel. Nie wiem kiedy, ale na szczęście w branży filmowej wiek nie ma tak dużego znaczenia, jak w innych branżach, więc mam jeszcze czas. Oczywiście nie zawsze tak myślałem. Jak miałem 29 lat, byłem potwornie zestresowany tą 30. Myślałem: Rany, to ja muszę szybko coś osiągnąć. Muszę już coś mieć. Rodzinę, dzieci. Wtedy też rozstałem się po 6 latach z moją żoną. To było dla mnie takie wielkie katharsis, że jak mi ta 30-tka stuknęła, to usiadłem z fajkiem i powiedziałem: No dobra. To zróbmy coś. Zacząłem robić rzeczy dla siebie. Jedną z tych rzeczy było "There is a city".
Wspomniałeś o swoim celu - pełnym metrażu. Czy to jest szczytem Twoich marzeń?
Jest to na pewno moim największym obecnym celem. Postanowiłem sobie, że w tym roku przynajmniej napiszę scenariusz, a dalej - zobaczymy. Obawiam się, że nie pozyskam na to pieniędzy, bo nie chcę robić typowo polskiego kina. Wychowałem się na Indiana Jones, Gwiezdnych Wojnach, Goonies, na takim typie kina, którego się w Polsce nie robi, które w Polsce się nie sprzedaje. Ciężko będzie pozyskać państwowe pieniądze na pościgi, wybuchy, na coś odjechanego i komercyjnego, ale zobaczymy.
Mam też inne cele i marzenia. Jednym z nich jest skończenie najnowszego filmu - teologicznego sci-fi. Wyszły w nim ponoć bardzo Kubrickowskie ujęcia, z czego nie wiem, czy się cieszyć czy płakać, bo jak ktoś cię porównuje do Kubricka, to albo coś w tym jest, albo po prostu nie chce Ci powiedzieć, że to jest meganudne. W każdym razie chciałbym już to skończyć, bo trochę mi głupio wobec aktorów, którzy w tym filmie wystąpili. Natomiast absolutnym szczytem moich marzeń jest wyreżyserowanie "Gwiezdnych Wojen". Teraz zaczęli kręcić kolejną trylogię, więc może bym się załapał na następną? 
Robisz coś poza pracą? Masz jakieś życie pywatne, jakieś hobby, czy całkowicie poświęcasz się filmom?
Nie, odkąd robię to, co lubię, pracę traktuję jak hobby. Nie jestem w stanie rozgraniczyć pracy od życia prywatnego. Jak wracam do domu i się nudzę, to oglądam w Internecie nowe kamery. To jest mój fun, ale i moja praca. I to też pewnie był jeden z powodów mojego rozwodu. Bo nie wszyscy czają i nie muszą czaić, dlaczego ja jestem taki skrzywiony w tym kierunku. Natomiast moim prywatnym marzeniem jest mieć normalną rodzinę. Mam już tyle lat, że jak widzę w kinie jakąś wzruszającą relację ojca z córką, to mnie to rozwala całkowicie. Pytanie, czy w tak pokręconym świecie, w jakim żyję, jest to możliwe, żeby mieć rodzinę i połączyć to z pracą. Mam nadzieję, że tak. Może będę córkę zabierał na plany? Jest szansa, że chociaż ona zrobi film przed 30. 
Z jednej strony fascynujesz się filmem, z drugiej strony Stanami. Dlaczego się tam nie przeprowadziłeś i nie spróbowałeś swoich sił na tamtym rynku?
Nie wiem, tak wyszło. Jak byłem młodszy, wielokrotnie się nad tym zastanawiałem. Chciałem studiować reżyserię i produkcję za granicą. Nie wyszło. Nie wiem, czy to dlatego, że jestem leniem, czy po prostu boję się zaryzykować. Na pewno tutaj jest mi dobrze. Jest fajnie i chyba nie czuję potrzeby, żeby gdzieś się przeprowadzać. Tutaj mam przyjaciół, jakieś relacje biznesowe, jakąś tam pozycję, ktoś tam mnie zna. Jadąc tam, musiałbym zaczynać od zera i nie wiem, czy nie jestem już na to za stary. Nie wiem, czy by mi się chciało. 
A mógłbyś mieszkać na stałe w innym kraju?
Jak najbardziej. Jestem anglojęzyczny, więc w Stanach na pewno bym się odnalazł. Zawsze wyobrażam też sobie taki plan b, że jak tu mi nie wyjdzie, to uciekam do Nowej Zelandii i hoduję owieczki. Taka możliwość mnie kręci - jest daleko, jest fajnie, jest ciepło, więc czemu nie? 
Mimo wszystko nie zdecydowałeś się na ucieczkę z Polski. Dużo osób tak zrobiło. Jak myślisz, dlaczego?
A uciekają? Ja nie mam ani jednego bliskiego znajomego, który uciekł z kraju. Nie znam nikogo, kto z determinacją powiedział: Nie, mi się tu nie udaje, jest źle, i wyjechał. Znam ludzi, którzy otwierają firmy w Anglii z powodu podatków, ale żeby ktoś wyjechał na stałe za pracą - nie. To może wynikać z tego, że mieszkam w Warszawie, a Warszawa na tle Polski jest jakimś Hollywoodem. W innych miejscach faktycznie nie jest kolorowo.
Myślę, że wiele osób stamtąd wyjeżdża, bo faktycznie nie ma szans na pracę i to jest decyzja stricte finansowa, a nie emocjonalna. Nie można kłaść na jednej szali Polski jako idei, czegoś niematerialnego i Polski jako rządu, polityki, urzędów. One gdzieś się łączą i jak ci się nie podoba polityka, to wyjeżdżasz z kraju, ale możesz być z tym krajem cały czas związany emocjonalnie. Możesz mieszkać pół życia gdzie indziej i dalej mówić, że jesteś Polakiem. W Stanach ludzie bardzo mocno podkreślają skąd pochodzą ich dziadkowie. Co druga osoba twierdzi, że ma dziadka Polaka. Wychodzi na to, że Polacy spłodzili połowę Amerykanów. 
A czy młodzi ludzie, którzy wyjechali, mają według Ciebie po co wracać?
To bardzo indywidualne. Jeśli zaczęli robić karierę za granicą i dobrze czują się z tym, że wpadną do Polski raz na jakiś czas na wakacje, to czemu nie mieliby tam zostać? Co innego casus filmowy. Jak wyjedziesz do Stanów, zrobisz tam film lub reklamę i wrócisz tutaj, to wszyscy mówią: Ooo, robił filmy w Stanach, na pewno jest w tym dobry! Od razu masz lepszą renomę. Polacy mają taki kompleks, że jak ktokolwiek zza granicy powie coś dobrego o Polsce, to jest kosmos. Jak robiliśmy filmiki dla urzędów, to klient chciał koniecznie, żeby jakiś obcokrajowiec mówił w nich, że Polska jest fajna. Może wynika to z tego, że sami Polacy są takimi marudami, że ktoś im musi powiedzieć: Hej, chłopaki, nie jest aż tak źle! Są miejsca, gdzie jest gorzej. W Stanach tego nie ma, tam ludzie są przekonani, że to jest najlepsze miejsce na świecie.
Twoja mama - Majka Jeżowska, jeszcze w PRL-u, zdecydowała się na wyjazd do Stanów. Jak myślisz, dlaczego?
Moja mama wyjechała w stanie wojennym, bo wtedy nie było w Polsce pracy dla artystów. Ona, Stan Borys, Krawczyk, część ekipy z Perfectu. Wszyscy wyjeżdżali. Za czymś lepszym, nowym. O Ameryce do dzisiaj mówi się: Och, ta Ameryka. Tam po prostu fajnie być, fajnie pracować, mimo że w niektórych miejscach jest tak samo jak w Polsce. W porównaniu z Detroit, Warszawa jest pięknym miastem. Tam jest więcej dziur na ulicach niż w Łodzi i Wałbrzychu razem wziętych. Bo San Francisco ok, to jest najlepsze miasto na świecie i porównywać je do jakiegokolwiek miasta w Polsce, to jak porównywać jumbojeta do papierowego samolociku. Ale jak znajdziesz przeciętne miasto amerykańskie, to się okazuje, że tam jest równie fajnie albo równie źle, jak tutaj. Inna jest tylko kultura.
Czy Twojej mamie udało się tam osiągnąć taki sukces, jak w Polsce?
To się rzadko polskim artystom udawało, bo za granicą był większy rynek, więc tych uzdolnionych ludzi, którzy walczyli o ten sam sukces, też było automatycznie więcej. Pamiętam z dzieciństwa spotkania z różnymi polskimi artystami w USA. Oni zarabiali, ale wydaje mi się, że brakowało im sławy, jaką mieli w Polsce. Moja mama radziła sobie całkiem nieźle. Dużo pracowała, śpiewała w klubach w Nowym Jorku, LA, Chicago, Miami. Nagrała piosenkę “Rats on the budget” – o tanich hamburgerach ze szczurów. Nakręcony do niej teledysk, jako jeden z pierwszych był wyświetlany w MTV, a mam była chyba pierwszą polską wokalistką, która pojawiła się w tej stacji. To jest coś! Jej teledysk wygrał później Grand Prix na pierwszym konkursie teledysków w Saint Tropez. A u nas – został zakazany. W polskiej telewizji uznali, że to śmianie się z głodnych rodaków, którzy walczą o kartki na mięso. Dlatego nie dziwie się, że ludzie stąd wyjeżdżali i próbowali spełniać się artystycznie gdzie indziej.
A czy jest coś, czego byś nie zrobił na miejscu mamy, w latach jej młodości?
Nie wiem, moja matka jest dość zakręcona - w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Doskonale pamiętam jej 30. urodziny. Zaprosiła mnie wtedy na swoją imprezę. Ja mam teraz 32 lata, a nie mam jeszcze dziecka. To trochę ryje beret, co nie? Ale z drugiej strony - wtedy dużo osób wcześniej miało dzieci i to było normalne. Może na jej miejscu inaczej rozegrałbym sytuację w tych Stanach. Nie wiem, nigdy nie musiałem podejmować tak trudnych decyzji, jak zostawienie bliskich i wyjazd za chlebem za ocean. Żeby się na to zdecydować, trzeba mieć jaja ze stali. I ona je ma. Co prawda teraz trochę wychodzą różnice pokoleniowe. Ja ją przekonuję: Mamo, działaj, masz nazwisko, masz markę, rób to, co lubisz, a ona: No nie, przecież ja tylko śpiewam. Dla naszego pokolenia to jest normalne, że trzeba próbować, może się uda. Dla poprzedniego pokolenia nie. Oni myślą: Ale przecież ja się nie uczyłem innego zawodu, co ja mogę? Kiedyś był po prostu inny model kariery, inny model życia. Obecnie na Zachodzie ludzie bardzo często zmieniają zawód, w Polsce rzadziej, ale dzięki młodym ludziom to się zmienia. Ja raz robię zdjęcia, raz robię filmy, a za 10 lat może się okazać, że otworzę knajpę i będę grał na banjo.
logo
Wojtek Jeżowski fot: Mirek Mamczur

Myślisz, że PRL odbił się jakoś na naszej polskiej mentalności?
PRL zrobił strasznie dużo złego. Osoby, które doświadczyły tamtego systemu pamiętają pewne formuły, mają nawyki myślowe, które kiedyś były na porządku dziennym. Gdy zaczęła się demokracja, sposoby traktowania siebie nawzajem, podejście do sukcesu, kariery, zarabiania pieniędzy - zostały u nich takie same. Jak ktoś odnosi sukces, to znaczy, że kombinuje. Jak ktoś zarabia większe pieniądze, to pewnie ukradł. Jak ktoś jest przedsiębiorcą, to pewnie wyzyskuje swoich pracowników. Jest myślenie, jak orżnąć pracodawcę na dniówkę. Jest kombinatoryka.
Niektórzy umieją to oczywiście przekuć w pozytyw - robią coś z niczego i to jest super, generalnie jednak wychowaliśmy się w micie, że trzeba oszukiwać państwo, żeby przeżyć, oszukiwać cenzurę, żeby zrobić sztukę. Dlatego szybko nie przestawimy się na wzajemny szacunek, zaufanie i bycie dla siebie dobrymi ludźmi. W Stanach to jest normalne - wszyscy się do siebie uśmiechają. Niektórzy mówią, że to sztuczne. I co z tego? Takie małe rzeczy powodują, że czujesz się lepiej.
W psychologii to się nazywa sprzężenie zwrotne. Dużo coachów, każe ludziom przed trudnym zadaniem trzymać przez dwie minuty ręce w górze, w pozie zwycięstwa. Biologicznie to jest tak sprzężone, że twój mózg mówi wtedy: O, udało się! Zaczynasz inaczej myśleć, jesteś inaczej nastawiony. Skoro więc wszyscy się do ciebie uśmiechają, są uprzejmi, pytają co chwila, czy wszystko ok - to powoduje, że ty też zaczynasz się zmieniać, inaczej się zwracasz do innych ludzi, masz inną energię, inną energię oddajesz. U nas tego nie ma.
Mówisz o tym, jak poprzedni system na nas wpłynął, a pamiętasz coś sprzed transformacji? Z czym ten okres Ci się kojarzy?
Ja załapałem się na ostatnie parę lat PRL-u. Pamiętam tylko, że zawsze, jak przylatywałem do kraju z Chicago, to Polska była szara. To był szary, smutny i byle jaki świat. Pamiętam kolejki, pamiętam Pewex. Pamiętam szok, jak moja matka przyniosła do domu banany. Pamiętam też wybory Mazowiecki kontra Wałęsa. Mam taki przebłysk, że pytałem wtedy ludzi, czy już zagłosowali za Mazowieckim, a ile ja wtedy mogłem mieć lat, z 9? Mój dziadek był Sybirakiem, ogromnym społecznikiem, więc wychowywałem się w dosyć patriotycznej rodzinie.
A jak Twoim zdaniem ludziom się wtedy żyło?
Wiem, że dla pewnych grup społecznych to był raj na ziemi. Artyści byli wtedy traktowani inaczej, nie musieli o nic walczyć. Teraz muszą pracować, jak wszyscy inni. Wiele takich osób marudzi, że państwo im nie pomaga. Skoro zdecydowaliśmy się jednak obalić system i wejść w coś nowego, to każdy z nas jest teraz odpowiedzialny za siebie. To jest dla mnie oznaka szacunku dla państwa. Jeśli traktujemy się poważnie, pracujemy i stajemy się lepszymi ludźmi, to nasze państwo też staje się lepsze. Zdaję sobie przy tym sprawę, że gdyby w Polsce ktoś rzucił takie hasło, jak Kennedy - "Nie pytaj, co państwo może zrobić dla ciebie, ale co ty możesz zrobić dla państwa" - zostałby wyśmiany i spotkałby się z oburzeniem. I pewnie dopóki nie nastąpi zmiana pokoleniowa, dalej tak będzie.
Większość polityków, których teraz mamy, wychowała się przecież w PRL-u. Jak oni mogą mieć świeże spojrzenie na nową Polskę? I nie chodzi tylko o polityków - w końcu to my ich wybieramy. Jeśli narzekamy na polityków, to powinniśmy, de facto, narzekać na siebie. I nieważne, czy państwo nam rzuca kłody pod nogi, czy nie, jeśli będziemy brać odpowiedzialność za siebie samych i zaczniemy dobrze się ze sobą czuć, będziemy mogli na normalnym poziomie rozmawiać o patriotyzmie, ojczyźnie i o tym, co to dla nas znaczy.
Niektórzy twierdzą, że Polacy mają jednak ciągle pod górkę.
Na pewno mamy wiele problemów, np. z biurokracją. Państwo mogłoby ułatwić ludziom wiele rzeczy. Nie rozumiem dlaczego, prowadząc firmę, trzeba co miesiąc się z państwem rozliczać. Jak ktoś wie, że można to robić kwartalnie i wie, do jakiego dnia może złożyć o to wniosek, to oczywiście może z tego skorzystać, ale i tak finalnie raz na rok mu wychodzi, czy zapłacił za dużo lub za mało. To dlaczego nie możemy rozliczać się raz do roku? Akurat w produkcji filmowej to jest problematyczne, bo powstaje bardzo dużo umów. Ja przez to muszę poświęcać raz w miesiącu cały tydzień na to, żeby ogarnąć papiery. Taki system rozliczeń, to też jest moim zdaniem mentalność z poprzedniego systemu, bo ludzie zarządzający tym państwem cały czas boją się, że obywatele będzie kombinować i robić coś na czarno. Zarzucają ich więc toną papierów i każą udowadniać, że nie ściemniają. Mam nadzieję, że to się kiedyś zmieni i będziemy ufać sobie nawzajem.
PRL wprowadził też duże zmiany w podziale społeczeństwa. Czy według Ciebie w Polsce istnieje dzisiaj jakaś elita?
Jednej elity nie ma, na pewno jest kilka elit. Każda grupa społeczna ma swoją elitę. To tak samo jak w liceum: są ci fajni i ci niefajni, i zazwyczaj tych fajnych jest mniej. Można dyskryminować ludzi na podstawie czegokolwiek, najczęściej tym czynnikiem decydującym są jednak pieniądze. Jak ktoś ma pieniądze, to automatycznie - w przedszkolu ma lepsze zabawki, w szkole ma lepsze ciuchy, jako dorosły lepiej się odżywia, jest zdrowszy. Fizycznie jest więc lepszym człowiekiem, a czy psychicznie też, można dyskutować. Wśród muzyków są np. takie osoby, o których się teraz najwięcej mówi, które się najczęściej pojawiają w mediach, mają najwięcej kasy i każdy z muzyków chciałby być w tej elicie. Jest też pewna grupa trendsetterów. Przykładem może być Apple, który robił designerski sprzęt dla artystów, grafików. W pewnym momencie każdy chciał być takim artystą i mieć taki komputer, bo każdy zobaczył, że ludzie, których się podziwia, go mają. Nie czuję jednak elity trzymającej w Polsce władzę. Mam wrażenie, że każdy by chciał, żeby była.
A istnieje elita intelektualna?
Mówi się, że wszyscy są równi, ale ludzie różnią się między sobą, mają różne predyspozycje. Na pewno są tacy, którzy ogarniają wszechświat w bardziej dociekliwy sposób niż inni. I to jest ta elita intelektualna. Nie wyobrażam sobie społeczeństwa, które nie miałoby elit, a tym bardziej elity intelektualnej, bo jeśli wszyscy byliby na tym samym poziomie, to społeczeństwo nie mogłoby się rozwijać.
Uważasz się za część którejś z tych elit?
Nie. Jak ktoś mi powie: Wojtuś, jesteś zajebisty, to ok, ja to przyjmę, ale ja sam uważam się za przeciętną osobę, która stara się przeżyć i przy okazji robić to, co lubi.
A czy w Polsce jest według Ciebie wolność?
Tak. Wolność to jest to, że możemy sobie siedzieć i o tym rozmawiać. Państwo nas nie cenzuruje. Jak przekroczymy jakąś granicę, to ktoś nas pacnie w głowę, ale tak jest wszędzie, Polska nie jest tu wyjątkiem. W Stanach policjanci są bardzo kulturalni, ale do czasu. Jak ktoś zaczyna się rzucać i ich obrażać, dostaje z paralizatora i koniec, bez dyskusji. Tam nikt nie pisknie nawet, że nie ma wolności. W Polsce ludzie kłócą się z policjantami, wyzywają ich, policjanci reagują dopiero, jak ktoś zacznie ich taranować samochodem, a wolność jest ciągle kwestionowana. Jak dla mnie możemy rozmawiać o innym poziomie życia, kultury, świadomości ale jeśli chodzi o wolność - nie ma różnicy.
Po prostu inaczej korzystamy z tej wolności. Jesteśmy młodą demokracją i nie nauczyliśmy się jeszcze, jak to robić. To widać też w polityce, gdzie ciągle wybieramy mniejsze zło. Skoro nie ma na kogo głosować, bo ciągle są te same twarze, to niech teraz do władzy zaczną dochodzić politycy z małych, lokalnych społeczności, którzy poświęcają się, żeby robić coś dobrego i stopniowo pną się po szczeblach politycznej kariery. Bierzmy przykład z naszego gościa z USA!
Myślisz, że byłbyś w stanie o tę naszą wolność walczyć?
Dwa lata temu, po "There is a city" miałem bardzo fajną rozmowę na ten temat z dyrektorem Muzeum Powstania Warszawskiego. Powiedział mi, że zna ludzi, którzy są mega lewicowi, potrafią się kłócić o wszystko, ale jeśli pojawiłby się na Placu Zamkowym opancerzony transporter z flagą jakiegokolwiek innego państwa, to oni wszyscy by na niego ruszyli. Mamy wolność i możemy dyskutować o tym, czy warto dać się zabić za kraj, ale moim zdaniem, gdyby pojawiła się taka potrzeba, nie byłoby dyskusji. To tak samo, jakby ci ktoś wszedł do twojego domu.
Teraz ten temat zresztą wrócił, przez sytuację na Ukrainie. Wszyscy się zastanawiają, co by zrobili, gdyby wybuchła wojna. Czy by zostali, czy uciekli. Ja szczerze mówiąc nie wiem i nikt z nas tego nie wie na 100%, bo nikt nie ma doświadczenia wojennego. Chciałbym jednak podjąć dobrą decyzję. Chciałbym zostać i być zajebistym żołnierzem, ale to jest to, co sobie wyobrażam. Realnie wiem, że nie będę. Ostatnio pani na siłowni wyliczyła mi, że mam metabolizm 50-latka. Jak zaczną do mnie strzelać, to zginę w pierwszej salwie i się nikomu nie przydam. Myślę jednak, że gdybym miał się poświęcić, to mniej za wolność, a bardziej za bliskich mi ludzi. Nie za rząd, nie za kraj, tylko za kumpla obok, walczylibyśmy za siebie na wzajem. 
A czym jest dla Ciebie ojczyzna? Czy to słowo coś dla Ciebie znaczy?
Dla mnie to dosyć trudne pytanie, bo przez wiele lat wychowywałem się jednocześnie w Chicago i w Nowym Sączu. Po powrocie do Polski przez długi czas nawet myślałem po angielsku. W pewnym momencie zacząłem się czuć jak osoba z podwójnym obywatelstwem. Obecnie trudno mi powiedzieć, czym jest dla mnie ojczyzna, trudno mi to nazwać. To jest tak, jak ze sztuką - dobra sztuka się sama broni. Nie musisz przeczytać, co autor miał na myśli, żeby docenić dobrą sztukę. Jak idziesz do Luwru, oglądasz różne obrazy i coś cię rusza - to jest sztuka, nieważne, co napisali pod spodem na tabliczce. Pewnych rzeczy nie da wytłumaczyć się słowami.
Zrobiłeś film o tym, jak Warszawiacy oddają hołd powstańcom, którzy walczyli za ojczyznę, a jaki jest Twój stosunek do powstań i walki Polaków o wolność?
Takie tematy jak Powstanie Warszawskie polaryzują społeczeństwo i ja zawsze mówię, że wszyscy mają rację. Decyzja szefostwa w Londynie, żeby to zrobić, była kretynizmem, ale z drugiej strony, gdybym ja tu mieszkał w czasie powstania i czułbym ten cały zamordyzm, sam bym się wyrywał do Powstania. Podczas godziny "W", ja nie świętuję tego, że ktoś podjął decyzję o powstaniu tylko to, że tyle osób oddało życie za ideę. To jest ważne i to powinniśmy pamiętać - bohaterstwo i poświęcenie ludzi. Takim sposobem okażemy im szacunek. To też chciałem pokazać w "There is a city".
A czy są jakieś postacie historyczne, które uważasz za polskich bohaterów?
Zimbardo, który ostatnio był w Polsce mówił, że polscy bohaterowie powstają w momencie walki z kimś obcym. Trochę tak jest. Piłsudski, Jeziorański czy Fieldorf to są dla mnie bohaterowie. Ludzie z jajami, którzy byli gotowi się poświęcić.
A osoby z PRL-u?
Myśmy w zeszłym roku zrobili taką kampanię "Dziękuję", w której młodzi ludzie dziękują swoim rodzicom za 89 rok. Nie politykom, tylko rodzicom, bo przez ten cały PRL różni ludzie na różne sposoby walczyli o wolność i w końcu im się udało. Żyjemy w takich czasach, że możemy sobie dywagować, że może, jak byśmy nie oddali wszystkiego, to byłoby lepiej. Może i tak. Ale wtedy ludzie myśleli, że to jest jedyna opcja i zrobili coś, co według nich było najlepsze. I dzięki temu możemy tu dzisiaj siedzieć, rozmawiać o tym, a nie bać się, że zaraz ktoś nas zadenuncjuje, bo rozmawiamy o niewygodnych sprawach. I nieważne, jak tę wolność osiągnęliśmy, to był krok w dobrym kierunku. Pałują nas na ulicy? Nie. Strzelają do nas? Nie. No to chyba jest chociaż trochę lepiej, prawda?
Czy status osób, które walczyły o wolność w PRL-u, jest dla Ciebie ważny?
O wiele łatwiej jest powiedzieć, że ci źli powinni zostać osądzeni. Myślę, że każdy normalny człowiek jest w stanie ocenić, kto był dobry, a kto był zły i każdy czuje ogromną niesprawiedliwość, jeśli za złymi czynami nie idą żadne konsekwencje. Jest zbrodnia, a nie ma kary. A czy jest sens do tego wracać? Moim zdaniem tak, już choćby po to, żeby głośno powiedzieć: Ten człowiek był zły. Z dobrymi jest na tyle problem, że ich zawsze jest więcej niż tych złych. Trzeba wybrać z nich tych najlepszych, którzy faktycznie byli na pierwszej linii, tych, co przewodzili, którzy się poświęcili. Jak ktoś był bohaterem, walczył o dobro państwa i wybitnie się w tym odznaczył, to trzeba go uhonorować.