W życiu niczego nie sprywatyzował, nie odziedziczył, nie miał znajomych wśród polityków czy ministrów, nie podpisał ani jednego kontraktu z państwową firmą. A jednak, udało mu się zgromadzić majątek wyceniany na ponad miliard dolarów. Nieprawdopodobna kariera Dariusza Miłka.
– Co, w 25 lat zostałem miliarderem? Nie przygotowałem sobie żadnej wypowiedzi. Właściwie nie mam do tego natchnienia. Mam kocioł w firmie – Dariusz Miłek z właściwą sobie skromnością i luzem zbywa pytania. W marcu amerykański magazyn "Forbes" po raz kolejny opublikował listę miliarderów. Wśród światowych bogaczy znalazł się kolejny, piaty już Polak – na 1565 miejscu. Co odróżnia go od reszty dolarowych miliarderów?
Autorzy jednym zdaniem wspominają, że to największy w Polce i w regionie sprzedawca tanich butów. Jako jedyny bohaterów zaczynał biznes od handlowania na łóżku polowym. Dokładnie w 1989 roku rozłożył je na targowisku w Lubinie na Dolnym Śląsku.
Co Dariusz Miłek radzi zaczynającym biznes dziś? – Nie myśleć o bogactwie. Pieniądze same przyjdą. Kiedyś w Lubinie jako pierwszy kupiłem sobie magnetowid. Myślałem, że jak zarobię 10 tys. dolarów to do końca życia będę już żył z odsetek. Nawet nie pamiętam kiedy zarobiłem te pieniądze, a potem kolejne 10 tys., 100 tys. czy milion – opowiada w rozmowie z naTemat.
W pogoni za walutą
W latach 80. Miłek był kolarzem. Wysoki i umięśniony – był mistrzem sprintu. Dopóki wyścig jechał po płaskim, Miłek pedałował w czołówce. Jak wjeżdżał w góry to… – Byłem za ciężki, jak widziałem podjazd to łydki mi się trzęsły – mówi.
Teraz o biznesie. Dariusz Miłek starał się startować w wyścigach gdzie wypłacano premie w walucie: markach niemieckich, funtach, frankach. – Te premie sobie zdobywałem, a jak zaczynały się góry, zsiadałem z roweru i zajmowałem się handlem – opowiada.
To, co przywoził do Polski, wystawiał na łóżku. Elektronika, baterie, zegarki, skarpetki, koszulki. Górnicy z Polkowic i Lubina już wtedy zarabiali lepiej niż średnia w Polsce. Miejscowa giełda samochodowa należała do największych w Polsce. Zarabiali też handlarze drobnicą. Butami Miłek zajął się przez przypadek. – Facet z sąsiedniego łózka chwalił się, że na butach jest najlepsza przebitka. Spróbowałem i ja. Szok, w jeden dzień zarobiłem więcej niż na swoim asortymencie – opowiada.
Kapitał w żółtej stopie
Z tych butów ufundował sobie „szczękę” – czyli metalowy kiosk handlowy, potem drewniany sklep, a następnie kilka takich sklepów. 10 lat po „leżakowym start up-ie” został szefem hurtowni obuwniczych. Wtedy przez rynek przetoczył się „kryzys rublowy”. Nastawione głównie na eksport do Rosji polskie fabryki obuwnicze zaczęły jedna po drugiej popadać w tarapaty. Dławiły się towarem, za który kontrahenci ze Wschodu nie byli w stanie zapłacić.
Od syndyków upadłych zakładów Miłek za grosze kupował setki tysięcy par butów. Na swój towar nie tylko znalazł klientów, lecz także wymyślił dla ich sklepów wspólną nazwę – Żółta Stopa. Para butów kosztowała tam 10-20 zł. Nie było sprzedawców przymierzających buty na stopę, pudełek, ani darmowych toreb. Były tylko druciane kosze i powiązane sznurowadłami buty. Buszowały w nich tłumy klientów.
Sprzedaż szybko rosła i to był problem. Jeden sklep w krótkim czasie był w stanie zaopatrzyć w buty 30-40 tys osób. Potem następowało wiele miesięcy posuchy. Żółtej Stopy jako marki nie było sensu reklamować, źle się to kojarzyło. W tym czasie do Polski weszła niemiecka sieć obuwnicza Deichmann. Inwestowała w sklepy przy nowo powstających hipermarketach oraz galeriach handlowych. Dariusz Miłek postanowił być szybszy. Wszystko co miał zainwestował w sieć sklepów CCC, reklamowanych przez hasło „cena czyni cuda”.
Jak obuć pół Polski
Cud wziął się z Chin, gdzie Miłek zamawiał miliony tanich par butów. Buty lepszej jakości, skórzane, produkował w Polsce. – Uważam, że żaden Chińczyk czy Hindus nie zrobi takich butów jak w mojej fabryce w Polkowicach. Czasem sam w nich chodzę – mówi podciągając nogawkę garnituru.
W 2008 roku sprzedawał już 20 milionów par butów. Choć wartość średniego paragonu wynosiła około 50 zł, zarabiał tyle, że postanowił sam budować galerie handlowe. Pierwszą oczywiście w Lubinie, gdzie odkupił cały plac targowy. – O tutaj, mniej więcej stał mój leżak – żartował oprowadzając gości (m.in. Zygmunta Solorza-Żaka i kilku innych najbogatszych Polaków).
Miał gest. W milionach liczono koszt elewacji z płyt ze sproszkowaną miedzią. Połyskuje w słońcu i stąd Cuprum Arena. Przy nim warszawska Galeria Mokotów albo Arkadia to „blaszaki”, "syfek". – Takich dziadowskich płytek jak tam leżą, u mnie nie ma nawet na zapleczu – kpi biznesmen. Nie tylko wydał ponad 300 mln na budynek, ale jeszcze odkupił sąsiednie centrum handlowe. Od razu je zburzył, żeby odsłonić swoje dzieło w Lubinie. To samo chciał zrobić z budynkiem prokuratury. Chyba nie przyjęli oferty.
Toaleta za 50 euro
CCC wyceniana jest na giełdzie na 4,5 mld złotych. Biznesmen ma 34 proc. akcji - ale w praktyce kontroluje firmę. Akcjonariuszem jest fundusz emerytalny Aviva, oraz Leszek Gaczorek, wspólnik w interesach. Choć trudno w to uwierzyć, Miłek właściwie ręcznie steruje biznesem. Ma dwóch współpracowników: Piotr Nowjalisa, finansistę i Mariusza Gnycha, szefa fabryki butów w Polkowicach. Jak się wkurzy, to potrafi sam złapać za telefon i zrugać dyrektora galerii handlowej, że przed wejściem do CCC ustawił kiosk z promocjami – to spowalnia ruch klientów.
Zanim wyda pieniądze na darmowe torby czy plakaty reklamowe w sklepach, każdą złotówkę ogląda dwa razy. – Nie uwierzycie, ale wydaję na reklamówki 20 mln zł – powiedział inwestorom i dziennikarzom podczas rocznej konferencji spółki CCC. Innym razem w żartach: – 20 lat temu, nigdy bym nie uwierzył, że kiedyś będę sikał za 50 euro – opowiada.
– Jak to? – pytam.
– Tyle kosztuje opróżnienie toalety samolotowej na Okęciu – wyjaśnia.
Oszczędność cechą miliarderów
Samolot też kupił, żeby oszczędzać pieniądze. – To KGHM zbudował mi lotnisko pod nosem, bo prezes Speczik lubił latać. Kupiłem śmigło, bo mniej czasu tracę na dojazdy do Warszawy – dodaje. W promocji wynajął biura w Marriottcie. Odstąpił je zubożały oligarcha Ryszard Krauze. Okazyjnie kupił pałac w Łącku pod Płockiem (warty 50 mln) - ubezpieczyciel szukał kapitału. Choć jest luksusowy, to Miłek rzadko tam bywa. Wyliczył, że bardziej opłaca mu się lecieć rezydencji nad jeziorem Garda we Włoszech. – Do Płocka będzie ze 400 km kiepskimi drogami. To 5 godzin jazdy, o ryzyku utraty życia nie wspomnę. Lecę więc do Bergamo i po 1,5 godziny siedzę na jeziorem Garda – opowiada.
– Nie czuję się bohaterem, chociaż cały czas gdzieś mnie zapraszają, dostaję różne statuetki. Nie mam czasu się tym zajmować – mówi naTemat. Powiedzonku "czas to pieniądz" Miłek nadaje konkretny wymiar. Wylicza, że w 2013 roku spółka miała 150 mln zł zysku brutto. To oznacza że jedna minuta jego pracy przekłada się na 1209 zł. – Więcej czasu nie mogę poświęcić, bo zaraz zaczynam zebranie – kończy rozmowę Miłek.