Zazwyczaj to sprzedawcy energii narzekają na kradzieże prądu. Tym razem jest odwrotnie – energetycy podebrali prąd za kilka tysięcy złotych i nie zamierzają płacić. Rok po wybudowaniu pokazowa elektrownia słoneczna wciąż oddaje energię za darmo. Co może pionier technologii w starciu z molochem?
Pionierską instalację w Chotomowie, która produkuje prąd z energii słonecznej odwiedzają szkolne wycieczki, delegacje ekologów i ekipy dziennikarskie. Na przystrzyżonej trawie, tam gdzie przeciętny właściciel domu ustawiłby altankę i grilla, pan Marcin Mizgalski zainstalował dwa duże ogniwa fotowoltaiczne (60 m2). I to na bajerze. Stoją na tzw. trackerach, które w czasie dnia obracają się podążając na ruchem słońca po nieboskłonie.
Wszyscy podziwiają, cmokają z zachwytu i kiwają głowami. Marcin uparł się, żeby udowodnić niedowiarkom, że w zasięgu Kowalskiego możliwa jest nie tylko samowystarczalność energetyczna, ale też zarabianie na produkcji zielonej energii.
W pierwszym punkcie wygrał, w drugim został pokonany przez molocha PGE.
– Odebrali już ponad 5 MWh i nie tylko za to nie zapłacili, ale też zaczęli wystawiać faktury jakbym to ja zużył tę energię – relacjonuje konflikt. Kiedy zaczął się stawiać, usłyszał: "jak pan chce iść na wojnę, to i my zaczniemy sprawdzać wnikliwie całą dokumentację, chce pan na pewno?"
– Wystawię wezwanie do zapłaty i pójdę do sądu – zapowiada właściciel elektrowni. I pewnie będzie to pierwsza taka sprawa, gdzie o niepłacenie rachunków za prąd odpowie jeden z największych producentów energii w Polsce. – Złóż jeszcze donos do skarbówki, ciekawe czy płacą podatek od tej darowizny – radzą ironicznie kibice sporu.
Patriota z konieczności
Marcin Mizgalski jest fanem energetyki odnawialnej. Jest też szefem firmy oferującej najnowsze technologie tej branży, od lat testuje je na sobie. Jeździ na rowerze wspomaganym silnikiem elektrycznym, nawet komórkę ładuje z solarnej ładowarki, a nie z gniazdka. Elektrownia w ogródku to jego "prywatne", a nie firmowe dokonanie. Powstała jako "obiekt pokazowy", otwarty do zwiedzania dla wszystkich, biznesmen uzyskał na nią dotację z UE.
W ciągu roku solary z Chotomowa wyprodukowały już 10 megawatogodzin prądu o wartości ok. 6200 złotych. To może nie za dużo, ale taka ilość energii mogłaby zasilać kilka gospodarstw domowych. Z tej energii 20 procent zużył sam gospodarz. Resztę odprowadził do krajowej sieci energetycznej. I tu doszło do zwarcia. Za odprowadzoną do systemu energię energetycy powinni zapłacić. A migają się.
Od roku zakład energetyczny z Legionowa (PGE) ogania się przed pionierem fotowoltaiki jak przed natrętną muchą. Dopiero po ośmiu miesiącach od wybudowania ogrodowej elektrowni zawarł formalną umowę. Wcześniej piętrzył administracyjne przeszkody, między innymi na nowo wszczynając procedurę przyłącza energetycznego. Pod koniec kwietnia energetycy zainstalowali specjalny licznik mający zliczać zużytą energię (np. w pochmurne dni) oraz tę wyprodukowaną i oddaną do sieci jako nadwyżkę.
Elektryczna samowolka
Wyszło na jaw, że licznik liczy niesprawiedliwie. – Tak go zaprogramowali i podłączyli, że własną produkcję prądu nalicza mi jako zużycie, odkryłem to przez przypadek – denerwuje się właściciel i klnie w niewybrednych słowach. Po ostrej wymianie zdań PGE odmówiło podpisania umowy na skup energii twierdząc, że człowiek prowadzący działalność gospodarczą nie spełnia kryteriów uznania go za prosumenta - czyli jednocześnie konsumenta i producenta energii. PGE miało sugerować, aby właściciel elektrowni uzyskał rządową koncesję i wtedy będzie z nim współpracować.
Potwierdza to Maciej Szczepaniuk rzecznik PGE, który przekonuje, że bohater historii sam jest winien swoich kłopotów, bo podłączył się do systemu nieformalnie: – Żeby sprzedawać energię elektryczną wprowadzaną do sieci z mikroinstalacji, trzeba podpisać umowę, a wcześniej dokonać zgłoszenia. W tym wypadku producent nie wypełnił wszystkich formalności – mówi.
Rzecznik zaprzecza też ślimaczemu tempu działania lokalnego oddziału PGE: – Od otrzymania kompletnego zgłoszenia do momentu założenia licznika nie upłynęły nawet dwa tygodnie. Czy w takiej sytuacji można mówić o jakimkolwiek utrudnianiu życia prosumentom? – pyta. W następnym zdaniu informuje jednak, że termin przyłączenia elektrowni do systemu wyznaczono na... maj 2015 roku, "a faktycznie może szybciej".
PGE kupuje prąd od 60 podobnych instalacji. Może to przypadek, ale tym razem się nie udało. Podsumowanie biznesowe wygląda tak: budowa elektrowni kosztowała ok 80 tys.zł z czego dotacja wyniosła 40 tys. zł. Mizgalski uzyskał zwrot podatku VAT, jego własny wkład to około 25 tys. zł. Od wiosny do jesieni produkuje dużo więcej prądu niż potrzebuje. Mógłby zarabiać, nawet sprzedając prąd po niekorzystnych cenach jakie póki co obowiązują w rozliczeniach. Mali producenci energii sprzedają nadwyżki do systemu po 18 groszy za 1kWh. A duże firmy sprzedają swoim odbiorcom po około 60 groszy za 1kWh.
Mizgalski: – Za płotem mam sąsiada, który chętnie kupiłby ode mnie prąd za 50 proc. wartości rynkowej. Dla mnie to jest ok, bo to i tak więcej, niż dostanę z PGE. Ale mi nie wolno. Muszę sprzedać wytworzony prąd na nierynkowych warunkach do PGE, który robi łaskę, a potem sprzeda to sąsiadowi. Fajne?
Opornik na zielonym prądzie
W każdym innym kraju byłby stawiany za wzór, firmy czy samorządy trzymałyby kciuki za powodzenie inwestycji. Ale nie w Polsce. Tu producenci energii i węglowe lobby wolą produkować prąd po staremu, z węgla. W kwietniu rząd przyjął ustawę o wspomaganiu Odnawialnych Źródeł Energii i zachęcającej Kowalskich do takich inwestycji. Przygotowano 600 mln zł na dotacje do elektrowni wiatrowych i słonecznych. Teraz okazuje się, że państwowi giganci i sami urzędnicy mogą piętrzyć bariery w sprzedaży zielonej energii. Nie pierwszy już zresztą raz.
Piotr Wiśniewski, właściciel pierwszej w Polsce farmy wiatrowej Energia Eko (powstała w 2001 roku), latami prowadził wojnę podjazdową z lokalnym dyrektorem zakładu energetycznego. – Nie kupię pańskiego prądu i co pan mi zrobi – śmiał się w twarz biznesmenowi. Ponad 10 lat temu wprowadzono obowiązek skupu zielonej energii, co Wiśniewski, wywodzący się z branży komputerowej, uznał za ciekawą formę inwestycji zysków. Dyrektor jednak nie chciał kupować prądu z jego wiatraków. Płacił nawet mandaty i kary nakładane przez sąd.
Podobne przygody przeżył Roman Kluska instalując przed kilku laty wiatrową siłownię na swojej farmie owiec w Beskidach. Oddanie nadwyżek prądu wymagało rejestracji działalności gospodarczej, koncesji, rozliczeń podatku VAT. Aby oszczędzić sobie mitręgi i ryzyka spotkania ze skarbówką, Kluska podłączył prąd do specjalnych grzałek na dachu stodoły, a te oddawały energię do atmosfery. Tak jest nie tylko lepiej, ale i bezpieczniej.