Dzieci nie chcą rodzić się tylko w sterylnych warunkach w szpitalu. Czasem porody przybierają więc dość ekstremalną formę...
Dzieci nie chcą rodzić się tylko w sterylnych warunkach w szpitalu. Czasem porody przybierają więc dość ekstremalną formę... Fot. Shutterstock.com

Wszystkie wymienione w tytule miejsca okazują się być całkiem dobre na poród. Nie dlatego, że tak wybierają rodzice. Tak czasem chce natura, która krzyżuje plany nie tylko ciężarnej, ale i tym, którzy pędzą na pomoc do porodu. Poznajcie historie o ekstremalnych porodach, którymi dzielą się z nami zarówno dojrzałe kobiety, jak i świeżo upieczone mamy.

REKLAMA
Skoro ciąża wciąż jest widziana przez tak wielu jako choroba, nie brakuje kobiet, które w ostatnich miesiącach najchętniej koczowałby w drzwiach szpitala, by po pierwszych sygnałach zbliżającego się porodu być już w rękach lekarzy. Nawet one nie zawsze mają jednak możliwości, by w ciszy i spokoju tylko czekać na podróż na porodówkę. Inne przyszłe mamy stawiają na aktywność i wzorują się na przykład na trenujących do ostatnich dni ciąży sportsmenkach. I wtedy może okazać się, że potomek może przyjść na świat w zupełnie nietypowym miejscu.
Poród pod żaglami
Wilkiem morskim od urodzenia jest bowiem też syn pani Marii Więcławskiej z Gdyni. - Maciek jest jednak z takiego rocznika, gdy po jego zaskakującej staruszków decyzji o przedwczesnym przyjściu na świat nie wystarczyło wyciągnąć komórki, by zaraz pojawił się śmigłowiec ratunkowy - mówi pani Maria.
Pod koniec lat 80-tych rzeczywiście nie było tak łatwo. A właśnie wówczas moja rozmówczyni wraz z mężem i przyjaciółmi postanowili, że trudne dla ciężarnej upalne dni lepiej będzie spędzić pod żaglami, gdzie można liczyć na przyjemną bryzę. Do planowanego terminu porodu były prawie cztery tygodnie, więc nawet nikomu nie przeszło przez myśl, że wody płodowe mogą odejść... na środku wód Zatoki Gdańskiej.
p. Maria

Najgorsze nie było jednak to, że poród się zaczął. Nawet nie myślałam wtedy tyle o tym, że Maciek będzie wcześniakiem. Ja po prostu musiałam w żołnierskich słowach przywołać do porządku wszystkich mężczyzn na pokładzie, którzy najnormalniej oszaleli. Wyglądali jakby zaczęło się palić i zaraz będą skakać do wody.


Dziś wspomina to z uśmiechem, ale przyznaje, że przed 26 laty była przerażona. - Nie wiem, jak to wszystko by się skończyło, gdyby nie było z nami mojej przyjaciółki, która miała przeszkolenie pielęgniarskie. Tylko, że takie podstawowe, z jakiejś obrony cywilnej, czy czegoś takiego - mówi. Bo nim udało się dotrzeć do nabrzeża w Gdyni, gdzie już czekała powiadomiona przez radio karetka pogotowia, poród został właściwie przyjęty. - Przyjaciółka i ci roztrzęsieni faceci jakoś dali radę. Tylko z pępowiną czekaliśmy na profesjonalistów - dodaje pani Maria.
Niespodziewany pasażer na gapę
Dużo większą świadomość zbliżającego się porodu miała przed rokiem Sandra, mama Ksawiera. I właśnie korzystając z ostatnich dni postanowiła przejechać się na zakupy. - Młody, jak każdy facet, nie miał jednak ochoty na szał zakupów i postanowił mi je w ogóle uniemożliwić - żartuje. Mały krakus zaczął więc dawać sygnały, że czas powitać go na świecie w... tramwaju. Podobno dość zatłoczonym do momentu, gdy kobieta krzyknęła, że odchodzą jej wody.
Sandra

Pierwsza podeszła do mnie taka przemiła starsza pani, która natychmiast zaczęła mnie uspokajać. Zapytała, czy najpierw dzwonić na pogotowie, czy do ojca dziecka. "A po co on mi tutaj" - nawrzeszczałam na nią. A ona nadal uspokajała i głaskała mnie po głowie. Tak mijały kolejne minuty - dla mnie godziny - i dopiero po kilku przystankach komuś przyszło do głowy, by ten tramwaj w ogóle poczekał, zatrzymał się.


Okazało się, że ten błąd kosztował kolejne minuty oczekiwania na karetkę, bo... została ona wezwana na jeden z wcześniejszych przystanków na trasie "porodowego tramwaju". Nerwów nie uspokoił też motorniczy, który wówczas wparował do drugiego wagonu i zaczął sugerować, by rodząca kobieta wysiadła i nie psuła mu rozkładu. - Spacyfikowała go jednak ta przemiła staruszka. Tak to się wszystko jednak pociągnęło, że jak już pogotowie przyjechało, to lekarz tylko się zastanowił chwilę czy kończymy w tramwaju, czy karetce. Ostatecznie udało im się mnie przetransportować do karetki. W sumie szkoda, bo może Ksawcio miałby dożywotni bilet, choćby na tę linię - żartuje.
Wbrew wszelkim pozorom, zdrowe maluchy nie muszą bowiem rodzić się tylko i wyłącznie w sterylnych, szpitalnych warunkach. Dobrze, gdy takie są im w pierwszych sekundach życia zapewnione, ale w ciągu ostatnich lat media nie raz donosiły o udanych porodach tak na komisariacie, jak i w sklepie, czy po prostu na środku ulicy. Bo natura nie zawsze chce czekać.
Bobas w "wojskowej konserwie"...
Sporo czasu dane było jednak pani Marcie Kozłowskiej. Dziś gdańszczanka jest już szczęśliwa babcią, ale przyznaje, że wciąż ma w pamięci poród swojego pierwszego syna. Mieszkała wtedy pod Gdańskiem, była rok 1978 i osławiona zima stulecia. Gdy co chwila pojawiały się awarie sieci energetycznej, za mały cud w rodzinie uznano więc dodzwonienie się na pogotowie. Wezwano je po pierwszych mocniejszych skurczach, ale... karetka marki Nysa utknęła w zaspach.
- Po dobrych dwóch godzinach mąż zaczął wydzwaniać na pogotowie, by cokolwiek zdziałali. Groził im, że sam zaraz dostanie zawału i dziecko będzie sierotą. Tak to przemówiło do dyspozytorki, że coś wymyśliła - wspomina pani Marta. Idealnym pomysłem na śniegi okazało się wezwanie na pomoc wojskowych z pobliskiej jednostki. Transporterem opancerzonym bez problemu przedarli się przez śnieżne przeszkody, zabrali załogę karetki z niezbędnym sprzętem i prawie na czas zdążyli pod dom Kozłowskich, by zabrać rodzącą do szpitala.
p. Marta

Jak już jechaliśmy tą puszką konserw to takie mnie jednak emocje złapały, że po tych godzinach przeciągania się porodu nagle wszystko poszło w parę minut. Zamiast ojca, syna pierwszy na ręce wziął więc bladziutki kapral. I chyba go jakoś "zauroczył", bo choć w dzieciństwie syn wojskiem się nie interesował w ogóle, to po studiach nagle zdecydował, że zostanie żołnierzem zawodowym.

"To noworodek decyduje"
- Bo dzieci się rodzą tam gdzie chcą, a nie tam gdzie zaplanują to sobie mamusia i tatuś - komentuje Aleksandra Damska, emerytowana już położna, która przekonuje, że poród rozpoczynający się w nietypowych warunkach wcale nie musi być powodem do paniki o zdrowie dziecka. - Dziś rodzice przyzwyczaili się, że od rodzenia jest szpital, ale jeszcze 15-20 lat temu to przecież wcale nie było tak jasne. Czasem ludzie wołali lekarza lub położną dopiero, gdy dziecko było obmyte. A maluchy na wsiach rodziły się nie tylko gdzieś w sypialni, ale i na polu. Bo na przykład matka na ostatnich nogach pomagała w zbiorach - wspomina.
Doświadczona położna dodaje jednak, że w przypadku wezwań do porodów "w plenerze" wiele zmieniło się wraz z przemianami ustrojowymi. - Kiedyś kobiety w ciąży podchodziły do niej mniej ostrożnie, "nie pieściły się ze sobą". Do porodu jechaliśmy więc - czasem zdążając, a czasem nie - właśnie na PGR-y, czy do fabryk. Pamiętam taką serię, że po szkołach rodziły też nauczycielki. W rok było co najmniej kilka takich przypadków - stwierdza Damska.
W latach 90-tych, a szczególnie pod koniec ostatniej dekady XX wieku nietypowe miejsca na poród zaczęły się zamieniać na dramatyczne. - Były dzieciaki przychodzące na świat na dworcu, czy nawet na peronie, bo nastoletnia matka uciekała z domu na ulicę. Jeśli się jednak nie mylę, a pamięć mam wciąż dobrą, to nawet i te dzieciaki szybko dochodziły do dobrego zdrowia - zapewnia.