Wychowankowie domów dziecka są postrzegani jako przedstawiciele tzw. patologii.
Wychowankowie domów dziecka są postrzegani jako przedstawiciele tzw. patologii. Fot: Grzegorz Skowronek / Agencja Gazeta

Wychowanek domu dziecka to zawsze bohater pozytywny. Wyszedł na ludzi, choć nie miał łatwo. Łatwo więc otrzymuje od otoczenia brakujące mu od lat ciepło i serdeczność. Nie ma problemu, by dzieciństwo zniszczone przez los lub głupotę rodziców wypominano mu jako wstydliwą przeszłość. Tak jest. W filmach, serialach, książkach... – "Bidul" ciągnie się do końca życia – tak o rzeczywistości mówią mi tymczasem ci, którzy w domach dziecka tkwili aż do pełnoletności.

REKLAMA
W Polsce jest dziś ponad 20 tys. dzieci, które wymagają opieki różnego rodzaju placówek opiekuńczo-wychowawczych. Z czego tylko ok. 3 proc. to naturalne sieroty, którym po śmierci rodziców nikt nie został na świecie. Pozostałe to ofiary niezaradności życiowej i błędów swoich rodziców. Dekadę temu ten obraz wyglądał jeszcze gorzej, bo placówki wypełnione były małymi ofiarami przemian ustrojowych. W tych czasach i warunkach przyszło dorastać większości moich rozmówców, którzy przekonują, że choćby dzieci z "bidula" stawały na głowie, nad Wisłą trudno im pozbyć się tego piętna.
– Bo w domu dziecka jest tylko patologia – Aleksander, który spędził w nich aż 12 lat przypomina jedno z podstawowych przekonań Polaków o domach dziecka. Odebrano go matce, która popadła w narkomanię po przedwczesnej śmiercie jego ojca. – Rodzina ojca jej nienawidziła, a sama pochodziła z małej wioski pod Toruniem, gdzie na wieść o tym, że jej dzieciak trafił do "bidula" zrobili z tego temat tabu – wspomina 28-letni dziś Olek. Od znikającej na wiele dni i pojawiającej się w domu (głównie na głodzie) matki policja zabrała go latem 1992 roku. – Czułem wtedy, że idę do więzienia. To uczucie, ten wyrok trwał 12 lat.
Osiemnaste urodziny i pełnoletność dla całkowicie osamotnionych "na wolności" wychowanków domów dziecka to jednak rzadko spełnienie marzeń. – Ja marzyłem o studiach. Jednak wiedziałem też, że trwanie przy opiece społecznej nie jest rozwiązaniem, które gwarantuje mi w miarę normalne szanse. To był akurat czas otwierania granic i zaraz po maturze w trójkę z innymi wychodzącymi pojechaliśmy tam zarobić, by mieć wreszcie coś swojego – wspomina Olek.
Po prawie roku i powrocie do Polski było więc tego "swojego" na kilka zrzutek na czynsz w wynajętym na spółkę mieszkaniu i dwie raty czesnego za studia zaoczne. Jak mówi mi Olek, serce i marzenia podpowiadały filologię angielską, ale rozsądek kazał postawić na informatykę. I na szybkie szukanie pracy, by mieć szanse na utrzymanie się. – I dopiero w pierwszej robocie w Polsce zrozumiałem, że ten "wyrok", który dostałem za dzieciaka będzie się za mną ciągnął. Gdzieś tam w rozmowach z kolegami z pracy wyszło, skąd jestem. Przy piwku opowiedziałem jeszcze o matce. No i szybko doszło do szefa i się okazało, że się nie nadaję do kelnerowania w klubie, bo jestem "jakiś przybłęda" – wspomina mój rozmówca.
I dodaje, że jego pierwszy szef w Polsce największe zarzuty miał do niego w zawiązku z tym, iż "zataił" dzieciństwo spędzone w domu dziecka podczas rozmowy kwalifikacyjnej. – To była dla mnie nauczka, żeby się z tym już więcej nie wychylać. I po prostu nigdy nie wspominać o tym, skąd pochodzę. "Bidul" w drugiej robocie, którą trzymałem aż do końca studiów i znalezienia czegoś w zawodzie, wypłynął potem tylko raz, gdy już w innym klubie pracowałem za barem, a po drinka przyszła koleżanka z domu dziecka. Na szczęście miałem już tam pewien staż, pozycję i chyba tylko skończyło się na paru wyszeptanych plotach – stwierdza.
Piętno kolejny raz dało jednak znać o sobie w firmie, w której Aleksander znalazł pracę po ukończeniu studiów informatycznych. Po dwóch latach pracy szef zaprosił go na rozmowę, by... zapytać o zatajenie dzieciństwa spędzonego w domu dziecka. – Nawet nie wiem, jak tam się dowiedzieli, nie mam pojęcia od kogo. A poza tym, myślałem, że po tylu latach jestem już sobą i tylko sobą. Że będą mnie oceniali za to, jak pracuję, na co zapracowałem, a nie kto mnie wychowywał i dlaczego nie matka – żali się mężczyzna.

Pracę uratowało chyba to, że się w gabinecie szefa po prostu rozpłakałem, bo nie mogłem tego znieść. Ale wszystko się zmieniło i parę miesięcy później doszedłem do wniosku, że lepiej zostać freelancerem. Przynajmniej klientom nie muszę się tłumaczyć, że wyrosłem w domu dziecka.

Przeszłość w domu dziecka okazuje się jednak przeszkodą nie tylko w pracy. Po opuszczeniu murów placówki długo można mieć też problemy w znalezieniu własnego kąta.
– Kiedy się usamodzielniałam, szukałam jakiegoś pokoju we wspólnym mieszkaniu. O wynajęciu czegoś dla siebie przecież można było pomarzyć. I poszło jak po maśle, drugie ogłoszenie okazało się aktualne. Ekipa z pozostałych pokojów sympatyczna. Po paru dniach myślałam sobie, że jest tak super, że może wreszcie trochę mam rodzinę. Wiesz, symptomatyczne dla dzieciaka, który spędził w domu dziecka 8 lat – opowiada 26-letnia Celina, która trafiła do jednej z gdyńskich placówek po śmierci wychowującej ją babci. Ojca nigdy nie znała, matka zniknęła, gdy miała 2-lata.
Celina przekonuje mnie, że dobrze pamięta tamtą traumę porzucenia. Jako 9-latka wyjątkowo mocno przeżyła później śmierć jedynej kochającej ją osoby. Jak wspomina, lata w domu dziecka też nie były łatwe. – Dobrze wiedziałam, że jestem za stara, by znaleźć rodzinę. No i nasz dom do najspokojniejszych nie należał. Szczególnie dziewczyny były dość agresywne, o wszystko trzeba było się więc szarpać. Wychodząc cieszyłam się, że mam szkołę, widoki na pracę, a nie tylko kartotekę, jak niektóre z nich - wspomina.
Radość z usamodzielnia się nie trwała jednak długo. Skończyła się podczas pierwszej imprezy ze świeżo upieczoną "rodziną" ze stancji. – Zeszło jakoś na temat starych, ktoś tam zaczął narzekać na swoich rodziców, że się do wszystkiego wtrącają. To jakoś tak naturalnie mi wyszło, że lepiej mieć wkurzających niż żadnych i jak tu ze mną było. Szybko załapałam, że robię już za "babę dziwo", ale uznałam to za normalne – mówi Celina.
Koledzy za normalne uznali tymczasem, że gdy kilka dni później jednemu z domowników zginęło 50 zł, to na pewno jej sprawka. A ich błąd, że taką patologię wpuścili za drzwi. Naprawili go szybko i stanowczo. – Wracając z pracy zastałam spakowane swoje rzeczy z "bilecikiem" o treści "wypierdalaj złodziejko do bidula!". Dwie następne noce spędziłam żyjąc zgodnie ze stereotypem, że sierota to w dorosłym życiu wyląduje na bezdomności. Pierwszą noc siedziałam na dworcu na torbach i ją przeryczałam. Potem się ogarnęłam, że muszę dać rzeczy do przechowalni, iść do roboty i znaleźć szybko cokolwiek nowego – mówi.
Celina chce wierzyć, że tamten epizod był nauczką od Boga, bo na całe szczęście jej bezdomność skończyła się po niespełna dwóch dniach, dzięki serdecznej starszej pani, która odnajęła jej niepotrzebny pokój. Ten po swoich dzieciach. I przez dwa kolejne wspólnie spędzone lata traktowała Celinę, jak córkę lub wnuczkę. Bo tym razem już na wstępie dziewczyna opowiedziała jej o swoim pochodzeniu. Właścicielka rozumiała ją, bo po wojnie przez krótki czas sama czekała na rodzinę w domu dziecka.
Także w życiu Celiny na tym jednym przykrym "incydencie" się nie skończyło. Podobnie, jak Aleksander i ona nauczyła się wstydzić dzieciństwa spędzonego w domu dziecka. Na całe szczęście nie musiała się później z niego tłumaczyć zbyt często. Jak wspomina, przez kilka lat najpoważniejsza konsekwencja szczerości to rozstanie z chłopakiem. Podobno i tak nie miał być na całe życie. Kiedy okazał się chamem, który obawia lub wstydzi się dziewczyny z "bidula", tylko utwierdziła się w tym przekonaniu.
Niestety znowu musiała poczuć strach przez to, gdzie się wychowała, gdy ostatnio szukała pracy. Studia zaczęła robić ze sporym opóźnieniem, gdy dopiero było ją na to stać i na razie postanowiła skończyć tylko na licencjacie. Takie wykształcenie wystarczyło jednak, by ubiegać się o posadę w jednej z firm ubezpieczeniowych. Niby nic wielkiego, na słuchawce, ale płacić mieli nieźle. – Pierwszym etapem rekrutacji był test wiedzy o ubezpieczeniach. Miałam 93 proc. Pani, która opiekowała się naszą grupą już mi szeptała, że mam robotę na sto procent – wspomina.
Pułapką na "taką jak ona" okazała się jednak kończąca rekrutację rozmowa. Celina była przygotowana na to, że będzie to test wiedzy. Okazało się jednak, że nadszedł czas na test pochodzenia. – Rekruterka zaczęła pytać o moje zdolności interpersonalne. Pytała, jak ważne wpływ na ich budowanie mieli rodzice. Kiedy odpowiedziałam, że kilka lat wychowywała mnie babcia, a potem "bidul", ona zadała kolejne pytanie. O to, jakie relacje miałam... z rodzicami. Odpowiedziałam krótko, że nie pamiętam rodziców. Równie krótko ona odpowiedziała, że dziękuje mi za rozmowę. Potem okazało się, że z rozmowy miałam 15 proc. – mówi.
Po paru tygodniach zdobyła inną. Prawie w zawodzie, podobno można z niej przyzwoicie wyżyć. Kilka miesięcy było nawet fajnie. Do momentu, gdy o kilka godzin spóźniała się z przekazaniem szefowi raportu. – Dowiedziałam się wtedy, że już nie jestem "drogą Celinką" tylko "głupim bękartem" i jak będę się dalej tak obijać, to i on mnie "wyrzuci na bruk, jak zrobili to moi starzy"...