
Kuba Szczepański z Rzeszowa choruje na raka oka. Jedno już stracił, teraz grozi mu amputacja drugiego. Jedynym ratunkiem jest kosztowne leczenie za granicą, którego refundacji odmówił Narodowy Fundusz Zdrowia. Teraz internauci mobilizują się, by uzbierać 300 tys. złotych. – Jestem niezwykle zbudowany reakcją na nasz apel. I rozgoryczony tym, że NFZ woli usunąć dziecku oko i do końca życia płacić mu rentę niż wyłożyć środki na operację – mówi w rozmowie z naTemat ojciec chłopca Grzegorz Szczepański.
REKLAMA
Kiedy Kuba zaczął chorować?
Grzegorz Szczepański: Urodził się dokładnie 22 stycznia 2013 roku, a na Wielkanoc zauważyliśmy, że coś się dzieje. Zauważyliśmy odblask w jego oku - najpierw na zdjęciach, a potem przy kąpieli. Żona sprawdziła na internecie i przeczytała, że to może być siatkówczak, nowotwór oka. Natychmiast poszliśmy do okulisty, a on tylko zerknął i automatycznie przekierował nas do Centrum Zdrowia Dziecka. Tak zaczęła się nasza droga z leczeniem.
Okazało się, że 80 proc. lewego oka jest zajęte przez nowotwór. Lekarze stwierdzili, że ono na pewno będzie do usunięcia, ale tak czy inaczej zalecili chemię. Trafiliśmy na oddział onkologiczny, gdzie mały miał cztery lżejsze kuracje. I jeszcze, co ważne, lekarze powiedzieli nam, że to siatkówczak jednooczny, więc mieliśmy spokój, że drugie oczko na pewno będzie w porządku. W końcu lewe oko zostało usunięte. Odetchnęliśmy, bo nie było żadnych przerzutów.
Czuliście się uspokojeni?
Tak, sytuacja wydawała się opanowana. Sądziliśmy, że nic już się więcej nie wydarzy. Leczenie było zakończenie. Po miesiącu zostaliśmy zaproszeni na badanie kontrolne i okazało się, że jest nieznaczna zmiana w prawym oku. Ścięło nas to totalnie z nóg. Zaczęła się od nowa walka. Znowu trafiliśmy na oddział onkologiczny, gdzie Kuba przyjął trzy bardzo mocne kuracje. Te lżejsze są takie, że chemia podawana jest przez 3-6 godzin przez dwa dni. Natomiast druga - 24 godziny na dobę przez 5 dni. Dużo cięższy kaliber.
Jak syn to znosił?
O ile lższejsze bardzo dobrze, o tyle te cięższe strasznie. Były bardzo drastyczne momenty, gdzie leżał i jęczał. My musieliśmy na to patrzeć. Po tych trzech kuracjach leczenie znowu zostało zakończone, bo lekarze uznali, że dalej chemii podawać nie mogą, bo to będzie zbyt ciężkie dla dziecka. Na koniec dostał jeszcze termoterapię, czyli uderzenie laserem w guz, które miało go rozbić.
Niestety nie udało się to za pierwszym razem, za drugim też nie. Regularnie dostawał takie uderzenia co miesiąc. To też nie jest bezpieczne, bo za każdym uderzeniem część siatkówki jest wypalana. A to jest część ciała, która się nie regeneruje.
Kiedy dowiedzieliście się, że jedynym wyjściem, przynajmniej w Polsce, jest amputacja?
Ostatnio pojawiliśmy się w klinice po raz kolejny. Okazało się, że trzech lekarzy stwierdziło, że dotychczasowe leczenie nie dało rezultatu i oko trzeba usunąć. To był olbrzymi cios. Potem przekazali nam, że jedyna metoda jest niedostępna w Polsce i stosuje się w niej Melphalan, taki rodzaj chemii. Mówili, że nie mieli przypadku, by ktoś z Polski oficjalnie do takiej kliniki w Londynie został przekazany. Część dzieci jeździła, ale z inicjatywy rodziców.
Dlatego napisaliśmy wniosek do NFZ po to, by się ugiął i zrefundował zabieg w tym wyjątkowym przypadku. Tak nam też poradził lekarz. Niestety tak się nie stało, dostaliśmy odmowę i musieliśmy wziąć sprawy w swoje ręce. Tak powstała nasza strona internetowa. W ostatni piątek byłem jeszcze w NFZ-cie, a w poniedziałek ruszyła nasza akcja.
Deklaracje wsparcia na Facebooku, komentarze na wielu portalach – jest pan zaskoczony, jak ta akcja się rozwija?
Wręcz ogromnie zdumiony. Udzielałem się charytatywnie, bo jak ludzie pisali do firmy, żeby coś gdzieś wpłacić, to to robiłem. Ale nigdy nie sądziłem, że to może dotknąć mnie i że powstanie strony, profilu na Facebooku, tej całej otoczki, przyniesie taki rezultat. Teraz telefon się urywa, ludzie piszą maile, przyjeżdża telewizja. Niesamowite. Dziękuję wszystkim.
Ile się już udało uzbierać a ile nadal potrzeba?
W ciągu ostatnich trzech dni zebraliśmy około 68 tys. złotych. Część osób wpłaca też na fundację. Na początku było tak, że po prostu otworzyłem konto dla syna w banku. Nie byliśmy świadomi, że jest to półlegalne. Dostawaliśmy maile z ostrzeżeniem, że możemy mieć problemy. Ale też odezwał się europoseł, odzywali się komendant policji i prawnicy, z komunikatem: "skupcie się na organizowaniu pieniędzy, a potem pomożemy wam uregulować to prawnie". Tak robimy, ale mamy już konto w fundacji.
Trzeba zebrać 300-350 tys. złotych. Dokładna kwota będzie zależała od tego, jak przyjmie się ta metoda. To jest wstępna wycena. Na 18 lipca jesteśmy już umówieni w Londynie. Trochę oszukaliśmy szpital, bo nie powiedzieliśmy na początku, że nie mamy jeszcze pieniędzy. Moja siostra ustaliła z nimi, że będziemy płacić etapami. Przedwczoraj zgłosiła się też do nas kobieta, która podała nam namiar na klinikę w Nowym Jorku, gdyby ta metoda w Londynie nie zadziałała. Więc mamy jakieś wyjście awaryjne.
Jest pan rozgoryczony, że polski NFZ odmówił refundacji?
Na lekarzy złego słowa nie powiem. Mówili zresztą, że prędzej czy później ta metoda będzie dostępna w Polsce. Rozgoryczenie mam do NFZ, bo zgłosiłem się tam i jedyne, co zaproponowali, to usunięcie oka. Kobieta powiedziała mi, że są trzy opcje: chemia, laser i usunięcie oka. Nam został tylko jeden wariant i na to nie możemy się zgodzić. Nie wiem, dlaczego wolą usunąć dziecku ostatnie oczko i potem do końca życia płacić mu rentę, niż raz wyłożyć środki na operację.
Informacje o pomocy dla Kuby
