W ciągu jednej nocy w Warszawie spłonęły trzy samochody. Wszystkie tej samej marki – sprzedawano z nich warzywa i owoce. Prokuratura podejrzewa, że może chodzić o wymuszenia haraczy. A wydawało się, że ten przestępczy biznes zakończył się wraz z rozbiciem "Pruszkowa". Nic bardziej mylnego. Przedsiębiorcy wciąż dają się zastraszyć i płacą, albo płaczą.
Strzeżonego Pan Bóg strzeże? Nie zawsze. To, co powszechnie nazywano "wzięciem pod ochronę" lub też po prostu "opieką", oznaczało po prostu zmuszenie właściciela sklepu, restauracji lub dyskoteki do płacenia okupu. A płacili niemal wszyscy – bo się bali. Pójście na wojnę z bandytami bardzo często kończyło się spaleniem lokalu, zniszczeniem samochodu lub połamaniem kości. Oczywiście oznaczało to również koniec biznesu.
– Ci ludzie wiedzieli na pół roku wcześniej, kto gdzie i kiedy otworzy lokal lub restaurację. Mieli znajomości dosłownie wszędzie – mówi Dariusz Loranty, były policjant i negocjator.
Walka o wpływy
To, co działo się w nocy 5 na 6 lipca na warszawskim Mokotowie, przypomina sceny znane z czasów, gdy stolicą rządziły grupy przestępcze. Pierwsze Daewoo Lublin stanęło w ogniu przy ulicy Niepodległości minutę po północy. Półtorej godziny później strażaków wezwano na ulicę Czerską, gdzie zastali taki sam model płonącego auta. Tuż po drugiej w nocy, strażacy jechali już na ulicę Rakowiecką, aby gasić trzeciego dostawczaka. Prokuratura prowadzi już postępowanie w tej sprawie.
Co innego mówi jednak st. asp. Mariusz Mrozek z warszawskiej Policji. – W Warszawie nie ma obecnie zorganizowanych grup przestępczych zajmujących się wymuszenia haraczy. Zdarzeń, do których doszło na terenie Mokotowa, nie można w tej chwili powiązać z działalnością żadnej zorganizowanej grupy przestępczej – mówi nam st. asp. Mariusz Mrozek.
– Nie są to "nowe czasy" w działaniach przestępczych – stwierdza Dariusz Loranty. Jak mówi, nie dziwią go spalone samochody. Zauważa, że większe "wojny na palone samochody" były między zakładami pogrzebowymi. – Ta otwarta wojna nieco się zmniejszyła, gdy został zmniejszony zasiłek pogrzebowy. Ale były czasy, że płonęło naprawdę wiele samochodów – mówi.
Kto dziś "chroni"?
Pokazywanie ofierze, że "jest się mocnym" poprzez niszczenie jego mienia, było bardzo popularne przed wprowadzeniem instytucji świadka koronnego. – Praktycznie każda restauracja na starówce była szantażowana. To właściwie było wymuszenie rozbójnicze – mówi Dariusz Loranty. Te czasy jednak minęły. Policja rozbiła grupy przestępcze, do czego przyczynili się właśnie świadkowie koronni.
Ale co z tego. Przestępcy działają w sposób cykliczny. Zatrzymanie, odsiadka, a po tym powrót do starych praktyk. – Apogeum tego zjawiska obserwowaliśmy w latach 2001-2002. Później był tylko i wyłącznie spadek. Ale ciągle tworzą się nowe, młode grupy przestępcze zasilane przez tych "starych" groźnych przestępców, którzy wychodzą. Te nowe, małe grupy zaczynają od stosunkowo niewielkich, ale bardzo niebezpiecznych procedur przestępczych – mówi Dariusz Loranty, były policjant.
Dzisiejsze haracze nie opiewają na gigantyczne sumy. Żąda się mniejszych pieniędzy, a efekt działań jest błyskawiczny. – Po spaleniu auta, przestępcy mówią do ofiary: Jeszcze jeden taki numer i idziesz na zasiłek dla bezrobotnych. Nie żądają kosmicznych pieniędzy. Chodzi często o głupie dziesięć tysięcy złotych. To już nie jest wymuszenie brania kredytów na pół miliona złotych. Ale jest to zjawisko groźne, bo dotyka dosyć szerokiej liczby osób – mówi Dariusz Loranty.
Kto dziś płaci?
Raczej skończyły się już czasy, gdy haracze płaciły agencje towarzyskie. Żadna młoda grupa przestępcza nie odważy się dziś szantażować takiego miejsca. – Boją się, że stoją za nimi ludzie, którzy w najlepszym wypadku połamaliby im za to ręce – mówi Loranty. Bezpieczne mogą się dziś czuć także poważne lokale gastronomiczne, bo i za nimi stoją poważne osoby. Gdyby ktoś do nich przyszedł po pieniądze, sprawą natychmiast zajęłaby się policja. Więksi przedsiębiorcy mają również zaplecze "na mieście".
– Natomiast zagrożeni są ci najmniejsi, których jedynym źródłem utrzymania jest mały bus do przewozów pasażerskich czy warzywniak na kółkach. To najłatwiejszy obiekt działań przestępców, bo zniszczenie mu mienia oznacza koniec biznesu – stwierdza Dariusz Loranty. Nawet gdyby przy pomocy policji wygrali, to zajmie do dużo czasu. – Co z tego, że zostanie zatrzymany np. jeden z czterech sprawców, jeśli ofiara nie ma już samochodu i nie będzie mogła zarabiać – zauważa mój rozmówca.
Co czeka przedsiębiorce, który chciałby dziś otworzyć restaurację w centrum Warszawy? Dariusz Loranty twierdzi, że bandyci raczej by do niej nie przyszli, chyba że jako goście. – To za duże ryzyko. Ale gdyby założył pan drobny sklepik na uboczu, warzywniak lub początkujący zakład pogrzebowy i nie będzie pan związany z tą branżą i środowiskiem, to przyjdą – mówi.
Zdecydowanie bardziej prawdopodobne, że "szczury" przyjdą do nowicjusza i będą go "podgryzały". – Co z tego, że jak przyjdzie policja, to jednym uderzeniem je zmiecie. Ale jak szczur ugryzie, to co najmniej jedna ręka boli a i można się czymś zarazić – wyjaśnia Loranty.
St. asp. Mariusz Mrozek ze stołecznej policji wyjaśnia, że o zjawisku wymuszania haraczu mówimy najczęściej w odniesieniu do lat 90-tych ubiegłego wieku. – Skuteczne rozpoznanie środowiska przestępczego przez policjantów doprowadziło wówczas do rozbicia zorganizowanych grup przestępczych. Wielu członków tych grup zostało skazanych i trafiło do więzienia. Część z nich po obyciu kar wyszła na wolność i zmieniła charakter swojej działalności. Niektórzy z nich zajmują się np. przestępczością ekonomiczną, gospodarczą – słyszymy. Czy zatem podpalenia samochodów były przypadkowe?
Policja poradziła sobie ze znacznie groźniejszymi przestępcami od tych, którzy dziś zastraszają właścicieli firm. W mediach pojawia się zdecydowanie mniej informacji o przypadkach śmierci z tego tytułu. – Zjawisko pobicia było, jest i będzie. Ale raczej dziś kończy się na straszeniu i co najwyżej podpaleniu czy zniszczeniu mienia – wyjaśnia były policjant.
Istnieje podejrzenie, że jest to związane z próbą wymuszenia haraczu. Te trzy zdarzenia zostały powiązane z jeszcze jednym, z kwietniu tego roku. Wówczas również w podobnych okolicznościach doszło do podpalenia samochodu. Czytaj więcej
Dariusz Loranty
To nowa, młoda gwardia zasilana przez przestępców, którzy już odsiedzieli 4-6 lat, a teraz wracają i zaczynają sterować młodymi.
Dariusz Loranty
Ludzie w branży restauracyjnej znają sie i są solidarni. Często sobie szkodą, ale mają też swój solidaryzm. Gdyby do kogoś przyszli, jeden drugiemu radziłby "idź na psiarnie". W innych branżach też sobie pomagali, na przykład pożyczali samochody, jeśli komuś spalili. Natomiast w zakładach pogrzebowych nie byłbym taki pewien, czy ktoś by podał rękę szefowi nowo powstałego zakładu.