
W ciągu jednej nocy w Warszawie spłonęły trzy samochody. Wszystkie tej samej marki – sprzedawano z nich warzywa i owoce. Prokuratura podejrzewa, że może chodzić o wymuszenia haraczy. A wydawało się, że ten przestępczy biznes zakończył się wraz z rozbiciem "Pruszkowa". Nic bardziej mylnego. Przedsiębiorcy wciąż dają się zastraszyć i płacą, albo płaczą.
To, co działo się w nocy 5 na 6 lipca na warszawskim Mokotowie, przypomina sceny znane z czasów, gdy stolicą rządziły grupy przestępcze. Pierwsze Daewoo Lublin stanęło w ogniu przy ulicy Niepodległości minutę po północy. Półtorej godziny później strażaków wezwano na ulicę Czerską, gdzie zastali taki sam model płonącego auta. Tuż po drugiej w nocy, strażacy jechali już na ulicę Rakowiecką, aby gasić trzeciego dostawczaka. Prokuratura prowadzi już postępowanie w tej sprawie.
Istnieje podejrzenie, że jest to związane z próbą wymuszenia haraczu. Te trzy zdarzenia zostały powiązane z jeszcze jednym, z kwietniu tego roku. Wówczas również w podobnych okolicznościach doszło do podpalenia samochodu. Czytaj więcej
Pokazywanie ofierze, że "jest się mocnym" poprzez niszczenie jego mienia, było bardzo popularne przed wprowadzeniem instytucji świadka koronnego. – Praktycznie każda restauracja na starówce była szantażowana. To właściwie było wymuszenie rozbójnicze – mówi Dariusz Loranty. Te czasy jednak minęły. Policja rozbiła grupy przestępcze, do czego przyczynili się właśnie świadkowie koronni.
To nowa, młoda gwardia zasilana przez przestępców, którzy już odsiedzieli 4-6 lat, a teraz wracają i zaczynają sterować młodymi.
Raczej skończyły się już czasy, gdy haracze płaciły agencje towarzyskie. Żadna młoda grupa przestępcza nie odważy się dziś szantażować takiego miejsca. – Boją się, że stoją za nimi ludzie, którzy w najlepszym wypadku połamaliby im za to ręce – mówi Loranty. Bezpieczne mogą się dziś czuć także poważne lokale gastronomiczne, bo i za nimi stoją poważne osoby. Gdyby ktoś do nich przyszedł po pieniądze, sprawą natychmiast zajęłaby się policja. Więksi przedsiębiorcy mają również zaplecze "na mieście".
Ludzie w branży restauracyjnej znają sie i są solidarni. Często sobie szkodą, ale mają też swój solidaryzm. Gdyby do kogoś przyszli, jeden drugiemu radziłby "idź na psiarnie". W innych branżach też sobie pomagali, na przykład pożyczali samochody, jeśli komuś spalili. Natomiast w zakładach pogrzebowych nie byłbym taki pewien, czy ktoś by podał rękę szefowi nowo powstałego zakładu.
