
- Na dziesięć akcji jedna, może dwie to działania w wodzie, zagrożenie utonięciem. Reszta to różnego rodzaju wypadki, złamania, upadki z wysokości. Najczęściej mają one związek z głupotą i alkoholem. Osobny rozdział to interwencje związane z zatruciem alkoholowym czy przedawkowaniem - mówią w rozmowie z naTemat o realiach swojej pracy ratownicy z Trójmiasta i Mazur. I żalą się, że w zamian za tyle pomocy często plażowicze traktują ich niczym parobków.
Ratownicy z Sopotu kilka tygodni temu zostali nawet nagle wezwani do... wypadku drogowego. Chodzi oczywiście o dość wyjątkową sytuację, do której doszło w wyniku brawurowych popisów niepoczytalnego kierowcy na sopockim Monciaku. Dawno minęły jednak czasy, gdy ratownicy WOPR spokojnie mogli skupiać się tylko na pilnowaniu tego co dzieje się na brzegu. W największych miejscowościach turystycznych potrafią robić dziś za strażaków, policjantów, a a nawet za psychoterapeutów.
Ogromna cześć turystów, którzy pojawiają się na plażach zachowuje się tak, jakby w tym miejscu nie trzeba było opiekować się maluchami. Zamiast dbać o nie podwójnie, potrafią całkowicie je "olać". Akcji związanych z tym, że ktoś się topi mamy więc kilkaset w ciągu sezonu. Zgłoszeń o zgubionych dzieciach natomiast nawet kilkanaście każdego dnia.
Rodzice bywają jednak głęboko oburzeni i nie rozumieją zdenerwowania ratowników ich nieodpowiedzialną postawą. - Oni myślą, że ci ludzie w czerwonych spodenkach to jakieś niańki. Ratowniczki mają pod tym względem już w ogóle gorzej, bo niektórzy po prostu potrafią im "na chwilkę" przyprowadzić gromadkę do popilnowania - dodaje Rafał.
Inne nieprzewidziane zadanie to oczywiście prowadzenie swoistej... profilaktyki uzależnień. - Naprawdę trzeba bawić się w wychowawców, bo widząc suto zakrapianą imprezę, która trwa na plaży w pełnym słońcu, łatwo przewidzieć, jakie będą jej skutki, gdy imprezowicze postanowią wykąpać się dla ochłody. Co roku alkohol to przyczyna chyba ok. 70 proc. utonięć - wyjaśnia ratowniczka Kasia, która przez kilka sezonów pilnowała bezpieczeństwa na plażach Półwyspu Helskiego.
Podkreśla też, że półwysep to dla ratowników miejsce specyficzne, bo pełno tam miłośników sportów wodnych, którzy zbyt często bywają przekonani o swojej nieśmiertelności. I o tym, że potrafią dobrze pływać nawet po sporej ilości alkoholu lub innych wspomagaczach dobrej zabawy. - Wykłócają się więc z nami, nierzadko reagują agresją. Są na Helu też powodem, dla którego dyżur w zasadzie trwa całą dobę, bo ich ułańska fantazja nie raz ujawnia się późną nocą - mówi ratowniczka.
Na dziesięć akcji jedna, może dwie to działania w wodzie, zagrożenie utonięciem. Reszta to różnego rodzaju wypadki, złamania, upadki z wysokości. Najczęściej mają one związek z głupotą i alkoholem. Osobny rozdział to interwencje związane z zatruciem alkoholowym czy przedawkowaniem.
Nieroby, które potrafią tylko gapić się na morze?
Tak szeroki wachlarz zadań, którymi mogą zajmować się ratownicy z polskich kąpielisk to efekt ich świetnego przygotowania do tej służby. By mieć szansę na pracy w Wodnym Ochotniczym Pogotowiu Ratunkowym trzeba bowiem nie tylko wyśmienicie pływać, ale i odbyć szereg specjalistycznych kursów. Każdy, kto po kilku głębszych lub w złości, że nie może się akurat wykąpać wyżywa się na ratownikach, powinien przypomnieć sobie, że koszty tych wszystkich kursów pokrywa się zwykle z własnej kieszeni.
