
Reklama.
„Kostiumowi konserwatyści”, jak nazywam fanów pensjonarskich ekranizacji dzieł Jane Austin czy Charlotte Brontë, raczej Andrei Arnold pomnika nie wystawią. Reżyserka, która na koncie ma takie hity, jak „Fish Tank”, a przez znawców kina porównywana jest do Mike’a Leigh, jedyną powieść autorstwa Emily Brontë – zdaniem kinomanów-tradycjonalistów – zmasakrowała. Nie otrząsnęli się oni jeszcze po premierze „Dziwnych losów Jane Eyre” z Mią Wasikowską oraz Michaelem Fassbenderem. Tymczasem obraz Fukunagi, w porównaniu z filmem Arnold, jest mało postępowy. Orędowniczka realizmu w kinie historię fatalnej miłości Catherine Earnshaw i „przybłędy” Heathcliffa unurzała w błocie. Dosłownie i w przenośni. Co ważne, wybiła również wątki pomijane we wcześniejszych ekranizacjach „Wichrowych Wzgórz”. Położyła akcent na figurę Innego.
W dotychczasowych filmowych adaptacjach powieści Heathcliff, przygarnięty przez rodzinę Earnshawów, to podrzutek z romskimi korzeniami. U Arnold jest ciemnoskóry. Nienawiść, którą czuje do niego od początku Hindley, „prawowity” Earnshaw, w tej wersji ma zatem silne podłoże rasowe. Hindley – grany przez naturszczyka, którego reżyserka znalazła na ulicach Leeds – to prymityw z facjatą i światopoglądem skinheada. Powody, dla których miłość pomiędzy Heathcliffem i Catherine wydaje się niemożliwa, wypadają szalenie współcześnie. Dzielą ich zarówno uprzedzenia klasowe, jak i rasowe. Czarnoskóry chłopiec jest przybyszem znikąd. Funkcjonuje poza językiem, a więc i poza społeczeństwem. Catherine go socjalizuje, uczy komunikacji, werbalizowania uczuć na podstawowym choćby poziomie. On jest czystą naturą. Ona czuje się rozdarta pomiędzy naturą a kulturą. Jej decyzja o małżeństwie z rachitycznym paniczem, podjęta wbrew miłości do „dzikiego”, okazuje się tragiczna w skutkach.
Wrzosowiska Yorkshire, choć przepiękne i malarsko sfilmowane, nie są u Arnold Ziemią Obiecaną. To okrutna kraina, w której ludzką wartość mierzy się siłą fizyczną człowieka lub siłą jego pieniędzy. Zwierząt nie traktuje się humanitarnie, ale koń potrafi być cenniejszy od jeźdźca. W tym świecie miłość jest mrzonką z romantycznych piosenek, które wciąż śpiewa pod nosem Catherine. Wiatr, wiejący na wzgórzach dzień i noc, niesie w sobie melancholię. Smagani nim mieszkańcy wrzosowisk mają grubą skórę i cierpią od czarnych myśli. Heathcliff budzi w nich najniższe instynkty. Jest Inny, a jego odmienność to katalizator tłumionej przez nich dotąd agresji.
Zdjęcia Robbie’ego Ryana, nagrodzone na festiwalu Camerimage oraz w Wenecji są bez wątpienia mocną stroną dzieła.
Ujęcia kręcone z ręki wypadają naturalnie. Zbliżenia twarzy czy detali przyrody – skontrastowane z szerokimi planami, w jakich Ryan przygląda się nostalgicznym pejzażom Yorkshire – przykuwają uwagę, budują napięcie. Nie widać tu gotyckiej estetyki, jaka wyzierała chociażby z ekranizacji z Ralphem Fiennesem i Juliette Binoche w rolach głównych. Nie ma szyby, która dzieliłaby widzów od baśniowego świata filmu. Jeśli to baśń, to taka w stylu braci Grimm. Catherine i Heathcliff biegają brudni, grzęzną w błocie, cały czas trzymają się blisko ziemi. Gliniastą ziemię czują też odbiorcy filmu. Gdy patrzą, jak Hindley lży Heathcliffa – czują, jak ziemia chrzęści im w ustach. Gdy widzą, jak bliscy sobie ludzie ranią się do krwi – marzą, by zapaść się pod ziemię.
Nie trzeba mieć romantycznej natury, by wzruszyć się dziełem Andrei Arnold. Nie, nie na tym prostym poziomie, na którym łzy potrafią wyciskać sceny z „Przeminęło z wiatrem” lub „Love Story”. „Wichrowe Wzgórza” AD 2012 każdy z nas nosi w sobie. One leżą także w Polsce. Arnold próbuje powiedzieć coś ważnego. Wysłuchajmy jej.