
W poszukiwaniach prof. Henryka Domańskiego, o zaginięciu którego media poinformowały 3 września, uczestniczyło około 30 policjantów, pies tropiący oraz helikopter. Okazuje się, że zaangażowanie tak dużych sił było zupełnie niepotrzebne. Profesor od 31 sierpnia przebywał bowiem w szpitalu, ale szukający socjologa policjanci tego nie wiedzieli.
REKLAMA
O kulisach poszukiwań prof. Domańskiego napisała „Gazeta Wyborcza”, przypominając, że 31 sierpnia socjolog wyszedł z domu, by pobiegać. Podczas treningu profesor został potrącony na warszawskiej Białołęce przez skuter lub motocykl. O wypadku powiadomił służby ratunkowe anonimowy rowerzysta, który 20 minut po wypadku (około 19:20) dostrzegł leżącego na drogowej wysepce człowieka.
Na miejsce przyjechało pogotowie, które zabrało rannego do Szpitala Bródnowskiego. Byli tam także policjanci, którzy odnotowali, że poszkodowany jest przytomny i przedstawił się jako Henryk Domański (profesor nie miał przy sobie żadnych dokumentów ani telefonu). Ponadto socjolog powiedział funkcjonariuszom, że nie chce powiadomić o wypadku ani rodziny, ani znajomych.
Do Szpitala Bródnowskiego prof. Domański trafił tego samego dnia. Na oddziale neurochirurgii przeszedł operację. 2 września nazwisko poszkodowanego widniało w trzech policyjnych dokumentach. W systemie komputerowym komendy rejonowej podano tylko inicjały – H. D.
3 września o zaginięciu prof. Domańskiego powiadomili policję jego znajomi. Ich zaniepokojenie nagłym zniknięciem profesora było tym większe, że 1 września miał on odebrać ze szpitala swoją matkę.
Dyżurny zadzwonił do firmy Meditrans, która udziela informacji na temat wypadków i osób w nich poszkodowanych. Tam dowiedział się, że Henryk Domański nie trafił ostatnio do żadnej placówki medycznej. Firma wyjaśniła, że nieporozumienie wynikało z tego, że policjant zapytał o wrzesień, a socjolog trafił do szpitala 31 sierpnia. Policja zapewnia, że pytanie dotyczyło także ostatniego dnia sierpnia.
Podobny błąd dyżurny miał popełnić podczas rozmowy z pracownikiem Szpitala Bródnowskiego. Dyżurny nie miał dostępu do papierowych dokumentów policji, a w systemie komputerowym nie podano pełnego nazwiska profesora. Policja rozpoczęła więc poszukiwania.
źródło: „Gazeta Wyborcza”
