
Brak snu i jedzenia, pełna dyspozycyjność oraz konieczność stania po kilka godzin w deszczu czy śniegu. Tak wygląda praca agentów Secret Service, którzy ochraniają prezydentów Stanów Zjednoczonych. O kulisach tej pracy opowiedział były agent Dan Emmett.
REKLAMA
Emmett ochraniał trzech amerykańskich prezydentów: George’a Busha seniora, Billa Clintona oraz George’a W. Busha. W tekście, jaki ukazał się na łamach „The Wall Street Journal”, Emmett zaznaczył, że nie zna żadnego agenta z prezydenckiej obstawy, który żałowałby okresu spędzonego w Secret Service.
Nie znaczy to oczywiście, że służba przy prezydencie jest łatwa i przyjemna. Agenci z Presidential Protective Division, czyli sekcji zajmującej się bezpośrednią ochroną głowy państwa, pracują w sześciotygodniowym cyklu, mając niewiele czasu wolnego i ciągle podróżując.
Przez pierwsze dwa tygodnie pełnią wartę w ciągu dnia, następnie przez dwa tygodnie ochraniają prezydenta w godzinach nocnych, a później – również na dwa tygodnie – obejmują zmianę wieczorną. Po zakończeniu cyklu agent jest wysyłany na dwutygodniowy trening, po którym rozpoczyna się kolejny cykl.
W czasie pracy agenci często muszą pozostawać na nogach przez prawie całą dobę oraz stać przez wiele godzin w deszczu czy śniegu, nie robiąc sobie żadnej przerwy na posiłek. Do tego dochodzą bardzo częste wyjazdy, z którymi wiąże się ciągłe zmienianie stref czasowych. Wymóg pełnej dyspozycyjności czasowej sprawia, że lepiej w roli prezydenckiego ochroniarza wypadają osoby samotne, które nie muszą godzić pracy z obowiązkami rodzinnymi.
W takich warunkach większość agentów zaczyna się wypalać po 4-5 latach. Emmet pełnił służbę przy prezydentach Bushu i Clintonie od 1992 do 1994 roku. W 2003 roku wrócił do Presidential Protective Division, zajmując stanowisko kierownicze.
W ostatnich tygodniach głośno było o wpadkach agentów Secret Service. 19 września pozwolili oni 42-letniemu weteranowi na wtargnięcie do Białego Domu. Weteran, który po prostu przeskoczył przez ogrodzenie otaczające siedzibę prezydenta, został w końcu zatrzymany, ale udało mu się dobiec aż do Sali Wschodniej Białego Domu.
Później wyszło na jaw, że podczas wizyty Baracka Obamy w Centrum Kontroli i Zapobiegania Chorobom Zakaźnym w Atlancie agenci dopuścili do sytuacji, w której wraz z nimi i prezydentem do windy wsiadł uzbrojony pracownik prywatnej firmy ochroniarskiej, w przeszłości trzykrotnie karany za napaść.
Agenci Secret Service nigdy nie mieli łatwo. Były agent Gerald Blaine w wydanej niedawno książce "Zamach na Kennedy'ego" opisywał, jak dokładnie wyglądało ochranianie prezydentów Stanów Zjednoczonych. Z jego relacji wynika, że wtedy Secret Service brakowało nie tylko przyzwoitych zarobków, ale i pracowników. Prezydencka "świta" była naprawdę mała w porównaniu do ciążących na niej obowiązków.
źródło: „The Wall Street Journal”
