
To triumf antykolonialistów i antyimperialistów – oznajmił po wygranych wyborach prezydenckich wybrany na trzecią kadencję socjalista Evo Morales, prezydent Boliwii. Swoje zwycięstwo zadedykował Fidelowi Castro i Hugo Chavezowi. Przez Zachód, a zwłaszcza Stany Zjednoczone, uważany za nadętego populistę zręcznie wygrywającego tony na poczuciu niesprawiedliwości społecznej, ten były plantator liści koki zdołał jednak w ciągu ośmiu lat rządów wiele osiągnąć. Na tyle dużo, że media zaczynają pisać o boliwijskim "cudzie socjalistycznym".
Neoliberalizm przyniósł głównie nieszczęścia - Ameryka Łacińska doświadczyła ich jako pierwsza: w Chile, Argentynie, Wenezueli, Boliwii, Brazylii. Neoliberalizm nie był lekarstwem na biedę - przeciwnie: powiększył ją i powiększył nierówności. Chyba zrozumiałe, że w tym regionie zrodził się opór przeciwko praktyce społeczno-gospodarczej, zwanej neoliberalizmem, która jest nam "sprzedawana" jako jedyna racjonalność czy wręcz "normalność".
Boliwia wciąż jest najbiedniejszym krajem regionu, gdzie jedna czwarta ludzi żyje za dwa dolary dziennie, ale w ubiegłym roku wzrost gospodarczy wyniósł 6,5 proc. – w czasie, kiedy argentyńskie peso traciło na wartości, a wskaźnik inflacji w Wenezueli należał do najwyższych na świecie. „The New York Times” pisze, że niezmienna popularność Moralesa to właśnie efekt jego „nadzwyczajnych reform socjalno-ekonomicznych”.
Prezydent Evo Morales strategię zwiększania dochodów budżetowych oparł na nacjonalizacji złóż gazu ziemnego i ropy naftowej oraz skokowym zwiększeniu ich wydobycia, co przy wzroście w ostatnich latach ceny ropy naftowej, generuje ekstra dochody budżetowe i zwiększa możliwości redystrybucji środków publicznych.
Dysponując ekstra dochodami ze sprzedaży gazu ziemnego, ropy naftowej (cyny itd.) rząd boliwijski może prowadzić aktywniejszą politykę społeczną, wraz ze zmniejszaniem odsetka obywateli żyjących w ubóstwie. Jest to zatem strategia zmiany społecznej oparta na dochodach uzyskiwanych ze sprzedaży surowców, zależna od ich światowych cen oraz bazująca na amortyzacji zastanych technologii wydobycia surowców.
Ów „socjalistyczny cud” w Boliwii oparty jest na dość kruchych i kapryśnych podstawach. – Eksporcie gazu ziemnego i tradycyjnym górnictwie (gaz wysyłany do Brazylii i Argentyny dostarcza ponad 30% dochodów z eksportu, a razem z tradycyjnym górnictwem, sektor
surowcowy to aż 2/3 wartości całego boliwijskiego eksportu). Morales czerpie korzyści nacjonalizacji przemysłu wydobywczego i trzeba przyznać, że ten kluczowy element jego polityki rozwojowej był trafiony w dziesiątkę – wyjaśnia znawca Boliwii dr Radosław Powęska z Centrum Studiów Latynoamerykańskich UW. Do 2005 roku państwo mogło uzyskać jedynie 18% podatku z eksploatacji złóż przez zagraniczne koncerny.
Po reformie Moralesa, zyski z gazu do budżetu wzrosły nawet do 82%. Model gospodarczy Boliwii przypomina więc to, co znamy chociażby z Rosji i o żadnej wyjątkowej, cudownej boliwijskiej recepcie na prawdziwie działający socjalizm nie może być mowy. Korzystnie sprzedawane surowce są całą i jedyną tajemnicą sukcesu.
Dopóki koniunktura surowcowa jest dobra, rząd cieszy się silnym budżetem, z którego finansuje spektakularne projekty infrastrukturalne i przemysłowe (drogi, nowe zakłady przemysłowe, komunikacja), napędzające jeszcze bardziej wzrost ekonomiczny, oraz popularne programy socjalne, pomagające podratować głodowe budżety wielu boliwijskich rodzin, a tym samym poprawić statystyki ubóstwa, czy nierówności dochodowych.
Boliwijski minister finansów Luis Arce mówi, że jego kraj „pokazuje całemu światu, iż można prowadzić socjalistyczną politykę z makroekonomiczną równowagą”. – Wszystko, co robimy, ma na celu poprawę sytuacji ubogich. Ale trzeba to robić zgodnie z zasadami ekonomii – dodał.
Niechęć części przywódców państw Ameryki Południowej do Stanów Zjednoczonych wynika z neokolonialnych mechanizmów polityki amerykańskiej i traktowania państw Ameryki Południowej jako źródła eksploatacji gospodarczej i politycznej.
Wystarczy wspomnieć jaka była reakcja amerykańskich akcjonariuszy BP na wywołaną przez spółkę katastrofę ekologiczną w Zatoce Meksykańskiej. Wystarczy porównać ją z hipotetyczną reakcją władz amerykańskich, gdyby do podobnej katastrofy doszło na terenie Stanów Zjednoczonych.
– Stąd w jego polityce takie tematy jak uznanie indiańskiego prawa zwyczajowego, przyznanie Indianom prawa do autonomii terytorialnej, czy zrównoważenie demokracji reprezentatywnej z indiańskimi formami demokracji bezpośredniej, wspólnotowej. Gorzej jednak wychodzi mu łączenie proindiańskich haseł (sam jest z pochodzenia Indianinem Aymara) z postulatami rozwoju gospodarczego, co przysparza mu coraz więcej krytyków. Oczywiście dopóki obecna polityka przynosi więcej doraźnych i łatwo odczuwalnych korzyści, również większość Indian, pomimo wielu zastrzeżeń, podtrzymuje poparcie dla kontynuacji dotychczasowej polityki, ale coraz trudniej jest Moralesowi zachować starannie kreowany wizerunek obrońcy Matki Ziemi i adwokata Indian – wyjaśnia dr Powęska.
