Eksperci od kontrwywiadu zawsze powtarzają, że zdekonspirowanie obcego szpiega to porażka służb, prawdziwym sukcesem jest jego przewerbowanie. Ale ujęcie dwóch rosyjskich agentów to niewątpliwie sukces polskich służb. Niektórzy wskazują jednak, że na krótką metę.
Służba Kontrwywiadu Wojskowego wykryła dwóch szpiegów działających na rzecz Rosji. To oficer Wojska Polskiego i warszawski prawnik z polskim i rosyjskim paszportem. Ujęła ich Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, a śledztwo prowadzi prokuratura wojskowa. Mężczyznom już postawiono zarzuty, grozi im 10 lat więzienia – podaje Radio ZET. To jedna z najgłośniejszych akcji polskiego kontrwywiadu w ostatnich latach.
Sukces czy porażka?
Przez wielu już uznana za sukces. Inni wskazują, że to zaledwie kropla w morzu, bo rosyjskich szpiegów mogą być w naszym kraju dziesiątki, a nawet setki. Przypomina się też stare szpiegowskie powiedzenie, że sukcesem jest nie ujawnienie szpiega obcego wywiadu, ale odwrócenie go, czyli przewerbowanie.
Ale to niewątpliwie sukces osobisty oficerów, którzy doprowadzili do wykrycia ludzi współpracujących z obcym wywiadem. I to wymierny. Za komuny oficerowie, którzy odnosili sukcesy dostawali gratyfikacje rzeczowe, najczęściej luksusowe zegarki z zagranicy.
Jak w korpo
Dzisiaj premie są wypłacane. Ich wysokość jest różna, z rozmów z byłymi oficerami służb wynika, że w niektórych przypadkach mogą sięgać nawet kilkudziesięciu tys. zł. – Tak jak w korporacji: jest sukces, jest nagroda – mówi nam były oficer. Jest też jeszcze jedna nagroda, symboliczna. To odznaczenie od prezydenta, ale inaczej niż inne przyznawane potajemnie, bez kamer i fleszy aparatów. Bo choć oficer odniósł sukces, nadal musi pracować, a do tego potrzebna jest anonimowość.
– To długa, mozolna praca – zaznacza gen. Gromosław Czempiński, absolwent pierwszego rocznika Szkoły Szpiegów w Kiejkutach. – Weryfikuje się informacje, uruchamiamy technikę i ludzi, dokumentujemy działania osoby, którą podejrzewamy o szpiegostwo. Prowadzi się działania operacyjne i pracę analityczną – mówi były szef Urzędu Ochrony Państwa.
Praca zespołowa
– Rozpracowanie agenta obcego wywiadu to zawsze praca zespołu. Sukces opiera się na jednym człowieku bardzo rzadko. Jeśli sprawa jest zawiła, a grupie nie udaje się jej rozwikłać i dopiero ktoś wpadnie na genialne rozwiązanie, na przykład jeśli chodzi o łączność – wyjaśnia gen. Czempiński.
Zapewnia też, że polscy oficerowie na pewno rozważyli próbę przewerbowania agenta. – Zawsze jest kalkulacja, co przez to osiągniemy, a co możemy stracić. Jeżeli się takiego agenta zatrzymuje, to analiza pokazała, że szkody mogą być większe niż korzyści – mówi gen. Czempiński. – Dzisiaj mamy lepsze narzędzia dla kontrwywiadu, łatwiej inwigilować ludzi, ale z drugiej strony technika pomaga też agentom, bo trudniej udokumentować łączność między nim a jego oficerem prowadzącym – dodaje.
Po cichu
Wie, co mówi, bo kiedy działał w służbach PRL w ciągu trzech lat złapano 5 szpiegów. Z kolei w latach 90. ujawniono dużą siatkę szpiegującą na rzecz Rosji. – To zawsze jest sukces – odpowiada były szef UOP malkontentom, kwestionującym wagę zatrzymań. – To ogromnie ciężka praca, by zdobyć decyzję o zatrzymaniu. Wiele razy wiemy o tym, że ktoś jest agentem, ale musimy jeszcze to udokumentować tak, by prokurator wydał decyzję – zauważa.
Ale nie wszyscy mają tak dobrą opinię o akcji SKW. – Wyjście na jaw i upublicznienie tych przypadków szpiegostwa można wbrew pozorom uznać za pewną porażkę ABW – ocenia Patryk Pleskot, współautor książki "Szpiedzy PRL-u", historyk IPN. – W idealnej sytuacji rzecz załatwia się po cichu, próbuje się też działań prowokacyjnych czy ofensywnych – dodaje.
Stracona szansa
– Zidentyfikowany, ale nieświadomy tego szpieg, może doprowadzić do kolejnych ogniw siatki wywiadowczej; można też próbować go przewerbować – wyjaśnia Pleskot. – Nagłośnienie przez media wykrycia szpiega nie musi więc mieć pozytywnego efektu dla naszych służb. Co najwyżej daje krótkotrwały bonus wizerunkowy – dodaje historyk.
– Źle się stało, że sprawa wyszła na światło dzienne – mówi były oficer, proszący o zachowanie anonimowości. – Są tylko dwa powody, dla których tak się robi. Albo kontrwywiad zebrał cały materiał i boi się, że ptaszki mu wyfruną z gniazda, albo jest zapotrzebowanie polityczne. Nie wiem, który z powodów wchodzi w grę tutaj – zaznacza. – Poczekajmy, zanim zaczniemy nagradzać i premiować, bo może się okazać, że sąd uwali sprawę – zastrzega.
Dowody
Wskazuje też, że do zatrzymania nie wystarczy tylko wiedza o agenturalnej działalności, potrzebne są też dowody. – W każdej takiej sytuacji, jeżeli prokurator decyduje się na wydanie nakazu, to musi mieć dowód, że był kontakt z oficerem obcego wywiadu. Nie pracownikiem ambasady czy obcokrajowcem, ale ze szpiegiem – dodaje. Do tego musi on być świadomy. – Coś co kontrwywiadowi i prokuraturze wydaje się mocnym materiałem, może być inaczej ocenione w sądzie – dodaje.
Bo praca kontrwywiadowcza to wojna umysłów, ludzi o wielkim sprycie, doświadczeniu i nieprzeciętnej inteligencji. Często źródłem informacji o agencie jest zdrajca, który został przewerbowany i sypie. Wtedy zdyskredytowana jest cała siatka wywiadowcza, a jej odtworzenie jest długie i mozolne.
Rzemiosło
Tak jak cała praca w wywiadzie i kontrwywiadzie. Oficerowie, którzy trafiają na zagraniczną misję długo pozostają w uśpieniu, a kiedy zaczynają budować siatkę agentów (czyli pozyskanych do świadomej współpracy obywateli obcego państwa) długo sprawdzają, czy można takim ludziom zaufać. Praktycy dzielą pobudki popychające kogoś do współpracy z wywiadem na cztery grupy: pieniądze, szantaż, ideologia i ego.
Według nich najskuteczniej działa połączenie dwóch przyczyn, na przykład postawy ideologicznej i motywacji pieniężnej. Kwoty są różne, czasami wystarczą niewielkie środki na pokrycie kosztów, a niektórzy dostają nagrody idąc w tysiące i dziesiątki tysięcy. To jednak niebezpieczna gra, bo źródło może zacząć konfabulować, byleby tylko dostać więcej pieniędzy.
Brak ostrożności
Wtedy też traci ostrożność, która jest podstawą. Każda akcja, każde przekazanie materiałów, każdy kontakt oficera ze źródłem musi być dokładnie przygotowany. Starannie wybiera się miejsce, czas, alibi. Idąc na miejsce szpieg sprawdza, czy nie jest pod obserwacją. Jego trasa jest zaplanowana tak, żeby wykryć obserwację i w razie potrzeby się wycofać.
Ale żeby się tego nauczyć, trzeba mieć nie tylko predyspozycje (wg Vincenta Severskiego ma je ok. 20 proc. populacji), ale i przeszkolenie. Kurs w Szkole Szpiegów w Kiejkutach trwał 9 miesięcy, był intensywny i wymagał sprawdzenia się w terenie. Jak widać zatrzymani przez ABW szpiedzy nie mieli tych umiejętności. Na szczęście dla nas.
Przy pisaniu artykułu wykorzystałem informacje z książek "Szkoła Szpiegów" Piotra Pytlakowskiego i "Wielcy szpiedzy w PRL" Sławomira Kopra