„Problem z Bibim [premierem Izraela Binjaminem Netanjahu - red.] jest taki, że to jest po prostu cholerny tchórz [oryg. chickenshit - red.]” - tak w rozmowie z dziennikarzem „The Atlantic” prominentny członek administracji prezydenta Obamy określił czołowego polityka z kraju, który od momentu swojego istnienia jest jednym z najbliższych sojuszników USA. Oprócz tego, że jest to delikatnie mówiąc bardzo niedyplomatyczne zachowanie, to również przejaw trwającego właśnie okresu najgorszych w historii stosunków amerykańsko-izraelskich.
Na tym cytacie skupiają się wszystkie media, ale to nie wszystko co urzędnik miał do powiedzenia o premierze Izraela.
2. Dlaczego "Bibiego" nazwano tchórzem?
Przedstawiciel administracji Obamy nazwał Netanjahu tchórzem zapewne dlatego, że obecny premier Izraela nie jest tak otwarty na podpisywanie traktatów pokojowych z państwami arabskimi jak jego poprzednicy. Menachem Begin w 1979 roku zawarł porozumienie pokojowe z Egiptem, za co dostał Pokojową Nagrodę Nobla, a Icchak Rabin w ramach porozumień z Oslo zgodził się na powstanie Autonomii Palestyńskiej, za co również został uhonorowanym Nagrodą Nobla.
3. Problem, w tym, że Netanjahu nie jest tchórzem
Trudno jednak twierdzić, że brak mu odwagi lub, że „boi się wszczynać wojen”. Binjamin Netanjahu, jak większość Izraelczyków, odbył służbę wojskową i walczył w Wojnie Sześciodniowej i Jom Kippur. Był żołnierzem elitarnego oddziału sił specjalnych Sayeret Matkal. Uczestniczył w akcji odbicia zakładników przetrzymywanych przez palestyńskich terrorystów na lotnisku Ben Guriona pod Tel Awiwem.
Słowa amerykańskiego urzędnika o wszczynaniu wojen są też o tyle zaskakujące, że jeszcze w sierpniu trwała duża operacja lądowa w Strefie Gazy, w wyniku której zginęło prawie 2 tys. osób. Faktem jest, że, póki co, nie zanosi się na to, żeby Izrael podpisał jakiekolwiek traktaty pokojowe z którymkolwiek z państw arabskich lub islamskich.
4. Dlaczego administracja Obamy ma tak złe stosunki z Izraelem?
Od kiedy prezydentem USA został Barack Obama, stosunki amerykańsko-izraelskie uległy znacznemu ochłodzeniu. Do 2008 roku, te dwa państwa trwały w bliskim sojuszu. Od kiedy powstało izraelskie państwo, czyli w 1948 roku, Stany Zjednoczone bardzo je wspierały. Najwyraźniej było to widać w 1973 roku, kiedy dostawy broni i sprzętu dla izraelskiej armii zaskoczonej zmasowanym atakiem państw arabskich dosłownie w ostatniej chwili uratowały Izrael przed militarną porażką. Mówiono nawet, że Izrael to „niezatapialny lotniskowiec” USA na Bliskim Wschodzie.
Jednakże, za czasów Obamy stosunki między Izraelem a USA zaczęły się pogarszać. Główną kością niezgody jest konflikt izraelsko-palestyński. Netanjahu jest liderem dużej prawicowej partii, a jego koalicjantem jest skrajna prawica, która naciska na siłowe rozwiązanie konfliktu o Zachodni Brzeg Jordanu i Jerozolimę, m.in. poprzez rozbudowywanie izraelskiego osadnictwa na terenach zamieszkałych przez arabskich Palestyńczyków. Obama z kolei jest zwolennikiem pokojowych rozwiązań i wywodzi się z najbardziej liberalnego skrzydła Partii Demokratycznej, które potępia osadnictwo na Zachodnim Brzegu.
5. Koniec wielkiej przyjaźni?
Obecny skandal to kolejna tego typu sytuacja w relacjach amerykańsko-izraelskich na przestrzeni ostatnich lat. Niedawno szef izraelskiego MON Moshe Ya'alon określił politykę zagraniczną prowadzoną przez Johna Kerry’ego jako „obsesyjną i mesjanistyczną”. Nazwanie premiera Izraela „cholernym tchórzem” wpisuje się w tę poetykę. Tak samo jak to, że jeden z izraelskich posłów w odpowiedzi na nazwanie Netanjahu tchórzem powiedział, że USA to kraj trzeciego świata.
Departament Stanu zaczyna odcinać się od tych słów, jednocześnie odmawiając ujawnienia nazwiska urzędnika, który rozmawiał z dziennikarzem „The Atlantic”. Wiele wskazuje na to, że ochłodzenie stosunków będzie trwało co najmniej do końca kadencji Baracka Obamy.
Dobre w nim jest to, że boi się wszczynać wojny. Złe natomiast to, że nie zrobi nic, żeby poprawić stosunki z Palestyńczykami i arabskimi państwami sunnickimi. Jedyne, co go obchodzi, to uniknięcie politycznej porażki. To nie jest polityk pokroju Icchaka Rabina czy Ariela Szarona, a już na pewno nie Menachema Begina. On nie ma jaj.