Ze Związku Sowieckiego przez Iran do Nowej Zelandii wiodła pełna udręki tułaczka ponad 700 polskich dzieci, pozbawionych matek, ojców lub obojga rodziców. Trafili do dalekiego, nieznanego kraju, ale doświadczyli niezwykłej serdeczności. Dla wielu z nich był to początek nowego życia, z dala od ojczyzny, rządzonej przez komunistów.
Nazywana „Małą Polską” Pahiatua to nowozelandzka miejscowość, w której w czasie II wojny światowej funkcjonował obóz dla polskich dzieci i ich opiekunów, przybyłych tam 31 października 1944 r. na pokładzie amerykańskiego transportowca „General Randall”. To była podróż nadziei, podróż kończąca kilkuletnie cierpienia.
Z dala od rodzinnego domu
Dzieci z Pahiatua nie miały normalnego dzieciństwa. Przerwał je gwałtownie 17 września 1939 r., kiedy na Kresy Wschodnie zbrojnie wkroczyła Armia Czerwona. Małoletni mieszkańcy wschodnich województw Polski z przerażeniem obserwowali represje i gwałty, dotykające ich najbliższych. W latach 1940-1941, w ramach kilku deportacji, w głąb Związku Sowieckiego wywieziono ponad 1,5 mln obywateli polskich. Ci, którzy przetrwali wywózki i nie zostali zastrzeleni, ginęli z zimna, chorób, przemęczenia katorżniczą pracą. Śmierć nie omijała także dzieci.
Kiedy 30 lipca 1941 r., po niemieckiej agresji na Związek Sowiecki, podpisano pakt Sikorski-Majski, pojawiła się szansa na wydostanie się z nieludzkiej ziemi. Korzystając z zarządzonej przez Stalina amnestii, gen. Władysław Anders postanowił ratować tysiące polskich istnień. Stanął na czele polskiej armii na Wschodzie. W 1942 r. wojsko oraz cywilów ewakuowano do Iranu - łącznie ok. 115 tys. Polaków, w tym 18 tys. dzieci, głównie półsierot i sierot.
Najmłodszych osadzono m.in. w Isfahanie, „polskim ośrodku” w sercu starożytnego państwa. Stamtąd trafiali w różne strony świata – do Palestyny, Indii, Meksyku czy krajów Afryki. Tymczasem 733 dzieci oraz ponad setka ich opiekunów znalazło wytchnienie… w Nowej Zelandii.
Podróż na koniec świata
Mali uchodźcy przypłynęli na południowy Pacyfik dzięki zgodzie i zaproszeniu nowozelandzkiego rządu. Na pomysł zorganizowania pomocy dla polskich dzieci przebywających w Iranie wpadła hrabina Maria Wodzicka, żona polskiego konsula w Nowej Zelandii – Kazimierza Wodzickiego. Dzięki zdecydowanym działaniom, wsparciu nowozelandzkiego premiera Petera Frasera oraz przyzwoleniu rządu londyńskiego, szczytna idea doczekała się realizacji.
Dziecięcy obóz był skrawkiem Polski na obcej, ale jakże gościnnej ziemi. Jego mieszkańcy mieli zagwarantowane własne, wygodne łóżka, o których na Syberii mogli tylko pomarzyć. Było polskie przedszkole i szkoła, kaplica, basen, boisko oraz miejsce do zabawy. Ulicom patronowali zasłużeni Polacy - Kościuszko, Mickiewicz, Piłsudski czy Sikorski.
Druga ojczyzna
Pierwotnie polskie dzieci miały pozostać w Pahiatua do zakończenia wojny. Ustalenia jałtańskie pozbawiły ich jednak rodzinnych domów - wejście Polski do sowieckiej strefy wpływów przekreślało ich marzenia. Większość została w dalekim kraju dłużej; w wielu wypadkach - na zawsze. Sam obóz funkcjonował do 1949 r., po czym jego dorastający wychowankowie rozjechali się za szkołą lub pracą po Nowej Zelandii.
Fakt, że dzieci z Pahiatua wciąż mieszkają z dala od ojczyzny, nie wpłynął na ich stosunek do Polski. Są patriotami, nie zapomnieli ojczystego języka, kultywują rodzinne tradycje. Ze łzami w oczach wspominają wędrówkę sprzed 70 lat.
10 października br. Sejm RP podjął okolicznościową uchwałę wyrażając wdzięczność za nowozelandzką gościnność z lat 1944-1949. W gmachu Sejmu można było także zobaczyć wystawę „Podróż nadziei. Polskie dzieci z Pahiatua. 1944-2014”.
Reklama.
Nie mieliśmy pojęcia gdzie jest Nowa Zelandia, nigdy nie słyszeliśmy tej nazwy, ale w tym czasie nie przywiązywaliśmy wagi, gdzie jedziemy. Byliśmy znów jak jedna wielka rodzina – wspominał jeden z małych mieszkańców Pahiatua, Józef Kubiak.