
Właściciel charakterystycznych okularów i groźnej miny. Wyluzowany, ale trochę oziębły - taki na pierwszy rzut oka wydaje się L.U.C. W rzeczywistości okazuje się jednak, że jest zupełnie inaczej. Nie wstydzi się uczuć i sam siebie nazywa wrażliwcem. Mówi szczerze o przeżyciach i miłości, nawet tej do ziemi, która go wychowała. Chociaż nie zawsze było łatwo i teraz też nie jest. Aby dać upust tym wszystkim emocjom, nagrał płytę. Pierwszy raz tak osobistą i tak sentymentalną.
REKLAMA
Twoje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa?
Mina chirurgów po tym, jak po wyjęciu mnie z brzucha matki wręczyłem im zwiniętego z pępowiny nosorożca. Takiego, jakie się robi z tych baloników! Potem siedzę na tapczanie. Moje nogi właściwie nie sięgają nawet do jego połowy i myślę, że mogłem mieć tak z półtora roczku. Przez telefon rozmawiam z przywódcami Solidarności, omawiając strategię przewrotu. Była chyba sobota, leciał western, jak co tydzień w telewizji. Potem proszę mamę, by dała mi mojej ukochanej kukurydzianej kaszki. Pamiętam ten moment, zupełnie abstrakcyjny, gdy tak się darłem. Dokładnie pamiętam ten mój głupi, skrzeczący głos, jakiś dziwny. I te dwa słowa, które tylko potrafiłem powiedzieć. Oczywiście, że nie rozmawiałem wtedy ze stoczniowcami!
A muzyczne?
Tego jest naprawdę dużo. Mój ojciec, który jest bardzo muzykalny, gromadził zawsze sporo taśm i winyli w naszym domu. I to dość niesamowite w sumie, bo nie pochodzę z rodziny artystycznej. Klasyka towarzyszyła mi od dziecka - pamiętam, że Chopin gdzieś tam przemykał przy meblościance. No i całe dzieciństwo nuciłem Rosiewicza: „Tam na polu stoi krowa, jadą, jadą chłopcy, tratatatata”. Ciągle to śpiewałem. A później wiele innych... I myślę, że bardzo mocnym elementem była piosenka „Kocham cię życie” Edyty Geppert. I już nawet coś z nią zrobiłem, ale stwierdziłem ostatecznie, że to nie jest jeszcze ten czas. Miałem teraz gorszy moment w życiu i mniej autentycznie brzmiałoby krzyczeć: „Kocham cię życie”.
No tak, teraz polska piosenka jest punktem wyjścia twojej nowej płyty „REFleksje o miłości apdejtowanej selfie”. Jest Frąckowiak, jest Jarocka…
Dokładnie. I to jest element, do którego trochę się cofnąłem. Z jednej strony ze względu na osobiste sprawy i potrzebę powrotu do okresu i miejsca bezpiecznego. I ten rewir to są dla mnie aż tak dawne piosenki. Z drugiej – po wielu latach zdecydowałem się w końcu nagrać pierwszą płytę o miłości. Nigdy wcześniej nie podejmowałem tego tematu, a wybierając go chciałem to zrobić z jakimś konceptem.
Wszystko to się jakoś złączyło i stwierdziłem, że to jest fajny sposób, aby opowiedzieć o uczuciach. Dawniej śpiewano o nich bardzo dużo i była to jakby miłość z innej epoki. A teraz mam wrażenie, że nie ma czegoś takiego. Są otwarte związki, są swingerzy, a z drugiej strony stare małżeństwa, Kościół. Stwierdziłem, że to będzie dość ciekawe zestawienie, kiedy o tej miłości zaśpiewają dwa pokolenia.
No i trzeci element, to po prostu moja wiara w to, że to są świetne aranże. Piękna muzyka, trochę zadźgana teraz przez papkę popkulturową, dość prostą, chociaż zdarza się i czasem, że bardzo wartościową. Tylko że trochę inną. Żyjemy w czasach nadprodukcji, mamy bardzo dużo dzieł, łatwo się tworzy i zapominamy trochę o tej dawnej muzyce. Trzeba o tym przypomnieć.
Po czwarte, to łączenie pokoleń. Tak, żeby starsi ludzie posłuchali młodszych, a młodsi z kolei starszych.
Powstaje dialog. Co z niego wychodzi?
Zarysowują się dwa rodzaje wypowiedzi. Język poetycki i język hiphopowy. Chociaż hip-hop jest trochę taką spuścizną poezji, to jednak język ten jest bardziej popkulturowy, powyginany, współczesny. Rzadko sięga do tych słów i określeń, które przez lata stały na piedestale poezji. Może ze zmęczenia? I tu fajnym kontrastem jest kontrowersyjna, ale dla mnie ciekawa zwrotka Buki w "Baśni", w której celowo korzysta z archaicznych słów. W każdym razie, chociaż zarysowuje się fajny kontrast, to ostatecznie jednak te odczucia i tęsknoty są dość podobne. Ta płyta jest pretekstem, żeby dyskutować w ogóle o tym, co się dzieje ze związkami.
Utwór, który ją promuje, to właśnie „Baśń o rozstaniu”.
Singiel jest bardzo związkowy, ale każdy utwór mówi właściwie o związkach. Oczywiście, nie napisałbym tego, gdybym tego nie przeżył. Nie byłbym wtedy autentyczny. Moje doświadczenia dały mi bardzo w kość, bardzo. Jestem po długim związku. Takim pełnym, najeżonym wręcz ideałami, baśniowym charakterem, który nie przetrwał. Doświadczyłem wielu skomplikowanych emocji, w które nie chcę teraz wchodzić. To są tysiące elementów, jakieś ego, jakaś chęć dobra dla drugiej osoby, problemy ze zmianą siebie… Ogrom.
Doświadczenie tego nie było jednak bezpośrednim pretekstem do nagrania płyty. Punktem wyjścia było to, że zauważyłem, że doświadczają ich prawie wszyscy wkoło. Jest jakiś kryzys trwałości - bardzo łatwo rozpadają się długie i wartościowe związki. Ludzie się miotają, nie potrafią odnaleźć między tą modą na szybki seks, totalne wyluzowanie, a naszą tradycją miłości i romantyzmu. Dlatego zdecydowałem się o tym napisać. Uznałem, że mam podstawy, że chcę.
To dość ciekawe, bo jakoś się tak przyjęło, że mężczyźni nie okazują wrażliwości.
No tak. Ja sam nie wiem, co jest dobre i jak powinno być. Może rzeczywiście facet ma być chłodny i twardy… Ja sam źle się czułem taki rozmiękczony i musiałem się szybko pozbierać.
No ale to nie jest trochę krzywdzące?
Myślę, że jest. To znak tych czasów, te wszystkie stereotypy – facet ma być twardy, iść do pracy do kopalni, potem zabić karpia o kant stołu i w rybiej krwi przelecieć żonę, która potem poda mu zupę. Ale to się zmienia. I właśnie dlatego, warto o tym rozmawiać, bo pewne zmiany są potrzebne. Ale czasem jak ewolucja próbuje wybalansować wskazówkę, to przegina ją w przeciwną stronę. Szukam balansu w tym wszystkim, złotego środka. Ja sam rzeczywiście czasem czułem, że może powinienem to schować jak Dulska.
Ale moim zdaniem trzeba rozmawiać o takich rzeczach. Jestem strasznie wrażliwą jednostką. To też powoduje, że tak jak potrafię się przesadnie cieszyć, potrafię bardzo cierpieć. Niektóre rzeczy są dla mnie ekstremalnie mocne. I dlatego też zdecydowałem się podjąć ten temat. To prawda, że jest coś takiego, jak powiedziałaś, że faceci nie lubią być postrzegani jako wrażliwi. Ale ja nie wstydzę się głębokiej i pięknej miłości. To jedna z najbardziej wartościowych rzeczy, jakie posiadamy. Najbardziej mistyczna. Czwarty wymiar jak w Interstellar.
Jaki był klucz do wyboru piosenek?
Bardzo instynktowny i bardzo naturalny. Wziąłem mnóstwo tych polskich płyt, które gdzieś tam wokół mnie były, słuchałem ich sobie i przeniosłem się w czasie. Leciał utwór, leciał i nagle: „O tak, tak, to jest to! To to słowo!”. I często było tak, że ja już miałem zarys tekstu i to mi pasowało, a czasem tak, że to właśnie słowo mnie inspirowało do pisania. Słuchasz czegoś i myślisz sobie: „Boże, te nuty to oddają”. I właściwie większość tych rzeczy, które zostały wybrane, weszły na płytę. Powstała z tego jakaś historia.
Trudno było uzyskać prawa do tych utworów?
To był długi, pracochłonny, ale inspirujący proces, oparty na wielu tygodniach telefonowania i mailowania. I bardzo ryzykowny, bo najpierw zrobiłem tę płytę, a później dzwoniłem. Wiedziałem, że jeśli tak nie zrobię, to nigdy się z tym nie uporam. Że muszę być tak zdeterminowany, że muszę uderzyć z konkretem. To była wielka przygoda, jak na przykład szukanie spadkobierców pani Ireny Jarockiej.
Ale były też chwile bardzo kryzysowe, gdy okazało się, że pani Halina Frąckowiak też ma jakiś swój pomysł i kompletnie jest jej nie po drodze, żeby teraz coś z jej muzyką się pojawiało. Rozumiałem to i wiedziałem, że może być z tym projektem krucho, jak w paczce ze słonymi paluszkami. Sam zaryzykowałem, więc namówiłem ją, żeby zrobiła to samo i przesłuchała materiał. Spodobało się jej, naturalnie się otworzyła i dała przekonać, co bardzo cenię w ludziach. To właśnie jest szczęście, które mi towarzyszy. Myślę, że gdyby się nie zgodziła, zawaliłoby mi to całą konstrukcję płyty, ponieważ jej utwory są bardzo znaczące. „Życie nami bawi się”, a drugi „Idę dalej” wyznaczają punkty przełomowe. Proces ten dał mi sporo wiary ludzi. Ostatecznie nikt nie odmówił.
Jakie więc były ich reakcje?
Czasem żałowałem, że jednak nie przyjąłem funkcji jurora [talent show, przyp.red.], którą mi proponowali, bo wiele z tych osób mnie nie kojarzyło. Martwiłem się, że to będzie barierą. Ale wszyscy okazali się bardzo otwarci i mili. Wielu nawet znało moje pląsy. Bardzo zaimponowało mi to, że wszystkie te osoby, autorzy, spadkobiercy wykazywali podobną otwartość i bardzo wysoką kulturę. Jakby wszyscy byli z jednego statku kosmicznego. Naprawdę niezwykłe przeżycie i wielka radość z kredytu zaufania jakim mnie obdarzyli.
Ci wszyscy twórcy są artystami polskimi. Często czerpiesz z tej polskości. Tu „REFlekcje”, wcześniej płyta „39/89”, tworzenie Rymoliryktanda. Dlaczego cię aż tak inspiruje Polska?
Jakkolwiek banalnie to zabrzmi, to zwykły szacunek do ziemi, która cię wykarmiła. Do ziemi, która cię wychowała. Chyba właśnie to. Myślę, że gdybym się urodził w Austrii, we Francji, w Stanach, gdybym miał ten sam konglomerat, który mam, kierowałby mną szacunek do tamtego właśnie miejsca. Jestem sentymentalną osobą, która bardzo się przywiązuje. Która docenia, nie zapomina. I to wszystko przekłada się na to, że adoruję tę polskość. Chociaż niejednokrotnie zdarza mi się ją krytykować i szydzić z niej. Ale to dlatego, że chcę, aby było lepiej. To zawsze jakaś troska i miłość. Tak jak w piosence „Iluzji łąka”. Toksyna, która wiesz, że cię wypala i niszczy w środku, ale jest ponad wszystko.
Ulice miasta są w twej hemoglobinie.
Tak, są w mej krwi. Mam je już od Zielonej Góry, od urodzenia. Chociaż wiele razy myślałem o tym, żeby wyjechać z Polski i nadal czasem to rozważam – tyle osób już to zrobiło. I nawet moje ambicje powinny mnie zmusić do tego, ale jakoś jestem tu po prostu. Chyba chodzi o jakiś złoty środek, którym jest Polska. Leży sobie między bogatym Zachodem, a biednym Wschodem. Jesteśmy bliżej tego Zachodu, ale to właśnie ten czas dojścia, czyli 20-30 lat mego życia, to są piękne czasy biedy, obok bogactwa. Kontrastów, anachronizmów. Uważam, że moje życie w tym miejscu i czasie to dar od Boga. Pokolenie 80. powinno być absolutnie wdzięczne za swoją datę urodzenia. Poznaliśmy dwie epoki, żyliśmy na dwóch planetach. A co najważniejsze, tę mroczną pamiętamy przez pozytywny filtr dzieciństwa. Młodzi już nie mają tego szczęścia.
Czasem jednak mam wrażenie, że ci z lat 80. są bardziej sfrustrowani w porównaniu do młodszych pokoleń.
Pewnie tak. Rozmawiałem niedawno na fajnej debacie o pokoleniowej książce Pauliny Wilk. I to moje pokolenie też jest trochę pokoleniem straconym. Ci starsi zagarnęli wszystko dla siebie – działki, domy, pracę. Zbudowali cesarstwa. Nam niewiele zostało. Młodsi z kolei nauczyli się przystosowywać do zupełnie innej rzeczywistości. Wychowali się w niej. Nawet w muzyce jest inna dekada. To dlatego z tego mego pokolenia tak ogromna ilość ludzi wyjechała.
A ty zostałeś, adorujesz Polskę i jesteś ciągłe w ruchu, jak ten dziadek w kiosku. Eksperymentujesz, ciężko cię zakwalifikować do samego hip-hopu. Skąd się biorą tacy ludzie?
Z Bola i Krysi! Nie wiem, jest to rzeczywiście jakiś dziwny zbieg okoliczności. Lubuskie - moje rodzinne województwo, było bardziej berlińskie niż warszawskie. Nie było to miejsce kultu polskiej kultury. Może więc dlatego, że przyjechałem do Warszawy w pewnym momencie i zafascynowałem się duchem, który tutaj panuje. To jakaś droga naturalna. Może to miłość do historii, którą zaszczepił we mnie mój nauczyciel w liceum. Miłość krytyczna wobec Polski. Głęboka świadomość wieśniactwa i sarmackości. To wszystko ma wpływ. Wiesz, jesteśmy ulepieni z tryliarda słów, tryliarda ujęć. Jesteśmy zlepkiem tego, co doznaliśmy. I moja osobowość jest echem tego, co działo się przez te 33 lata.
No i co dalej?
Nie wiem. To przełomowy czas w moim życiu, absolutnie. Muszę prawie wszystko na nowo zdefiniować. Może tak być, że rozstanę się z Polską. Nie wiem tego. Jestem teraz w takim bardzo ciekawym punkcie życia. Miałem postawić rodzinne żagle i zarzucić kotwicę, jakkolwiek absurdalnie to brzmi, ale nagle cała łajba się wywróciła. Ja jestem w wodzie z kołem ratunkowym i nie wiem, co ma się wydarzyć dalej...
Mam wspaniałych przyjaciół, ale tak naprawdę to mam właściwie tylko to koło: to oczywiście kreacja i muzyka. Tego jestem pewien. Poza tym niewiele wiem. Myślę, że to taka spontaniczna i dobra metafora tego, jak się czuję i gdzie jestem. Jestem na wodach polskich i wiele osób tutaj jest na tych swoich rodzinnych jachtach. Trochę się do nich podczepiam – to tu, to tam, żeby nie utonąć. Ale przecież nie mogę wejść na czyjś jacht. To rodziny, które są już zamknięte. Zobaczę, jak to będzie. Będzie dobrze. Jak śpiewa Halina Frąckowiak - idę dalej, nie ominie mnie mój własny los.
Chcesz więcej stylu? Polub nas na facebooku!
