Mount Everest nadal fascynuje większość ludzi, warto więc zobaczyć jak wyglądało jego pierwsze zdobycie.
Mount Everest nadal fascynuje większość ludzi, warto więc zobaczyć jak wyglądało jego pierwsze zdobycie. www.shutterstock.com

Leszek Cichy – alpinista i geodeta, pierwszy człowiek na Mount Everest zimą, opowiada nam o swoich wrażeniach z filmu „Everest – poza krańcem świata”, wspomina własne wyprawy i wprowadza nas w swoje Himalaje.

REKLAMA
Wiele spotkań zaczyna Pan od filmu „Gdyby to nie był Everest” czy nowy film „Everest - poza krańcem świata” też mógłby się na nich znaleźć?
To oczywiście zależy od konwencji spotkania. Jednak myślę, że nasz film o Evereście jest czysto dokumentalny. Jego wartość podnosi również ścieżka dźwiękowa, którą stanowią autentyczne rozmowy między uczestnikami i między bazą a uczestnikami. Film „Everest - poza krańcem świata” jest już paradokumentalny, część scen została sfabularyzowana. Oczywiście jest tam również sporo ujęć, które powstały w 1953 roku lub ówczesnych zdjęć. Pozwala to zobaczyć: jak byli ubrani wówczas ludzie i w jakich warunkach się wszystko odbywało. Natomiast wspólną cechą obu filmów są emocje, które i w 1953 roku, i 27 lat później były dokładnie identyczne. Mam wrażenie, że odbierałem na tych samych falach, na których odbierał i którymi emanował Hilary.

Można stwierdzić, że przez dodatek scen sfabularyzowanych film stracił na autentyczności?
Stanowczo nie. Moim zdaniem dodatkowe, grane przez aktorów sceny, stanowią jedynie uzupełnienie lub powtórzenie momentów, które nie zostały dołączone bądź są nieudane w materiale autentycznym. Wszystkie te sceny mogły się wydarzyć. Poza tym to nie one są główną osią filmu, więc nie są aż tak ważne. Jest nią bowiem motywacja, ambicja i pewien rodzaj emocjonalnego rozegrania tej wyprawy: uświadomienie sobie, że przyjechaliśmy zdobyć ten szczyt.
Skąd wziąć w sobie motywację do zawalczenia o tak długo niezdobyty szczyt?
Trzeba przypomnieć, że to była już dziewiąta angielska wyprawa. Brało w niej udział także dwóch Nowozelandczyków. Sam Hilary mówi w filmie, że kierownik nie mógł dopuścić do tego, aby obaj byli na szczycie. Nie chodzili więc razem, tylko Hilary ustawiał się na najlepszego Szerpę. Miał nadzieję, że z nim będzie łatwiej zaatakować. Wszystko zostało bardzo przemyślane. Widać też, że motywacje Hilarego były dokładnie takie jak nasze. Nawet to słynne powiedzenie Hilarego ze szczytu: „Pokonaliśmy skurczybyka” oznacza to samo co: wykonaliśmy zadanie. Szczególnie, że pierwsza wyprawa odbyła w 1920 roku, więc walka o trzeci biegun ziemi trwała ponad 30 lat.

Czy w związku z tym, że jest to film głównie o drodze i dążeniu do celu to publiczność może go odczytać filozoficznie bądź motywacyjnie?
Ja go odbieram najbardziej na poziomie emocji, ponieważ je rozumiem i podzielam. Natomiast wydaje mi się, że zwykły widz będzie dużo bardziej zainteresowany jego fabułą, samą opowieścią. Uważam, że jedną z lepszych scen, która robi niesamowite wrażenie jest moment wejścia na wierzchołek Everestu. Szczególnie, że wszystkie zdjęcia wykonane są w 3D. Nagle okazuje się, że dookoła jest tylko przestrzeń. Po prostu w pewnym momencie widoczna jest już tylko druga strona - Tybet. Na sali kinowej było słychać szum zachwytu.
W poszczególnych scenach daje się odczuć głęboki szacunek do gór, czy przez to, że coraz więcej osób jeździ w góry to się go nie zatraca?
Mam wrażenie, że mogę tylko skomentować to pytanie: dzięki Bogu jest tylko jeden Everest. Patrząc na wszystkie ośmiotysięczniki to 90% ruchu skupia się właśnie na tym jednym szczycie. Takie masowe próby jego zdobycia to całkiem nowe, zupełnie wcześniej nieznane doświadczenie. Natomiast różne rzeczy się dzieją.
Na przykład jakie?
Wystarczy sobie wyobrazić: jesteśmy na wyprawie, na którą zbieraliśmy wiele lat pieniądze. Wiele lat się do niej przygotowywaliśmy. I w końcu próbujemy wejść na Everest, mamy swoją prawdopodobnie jedyną szansę. Idziemy w kierunku szczytu i widzimy, że w innej, obcej nam wyprawie dzieje się coś złego. Ktoś potrzebuje pomocy, często z własnej winy: bo był nieprzygotowany, nie umie zapiąć raków, próbował atakować wierzchołek, kiedy nie miał odpowiedniej aklimatyzacji. Tymczasem teraz to my stajemy przed dylematem: co mamy zrobić, przecież ten człowiek ma kolegów, swój zespół Szerpów, który ma mu pomóc. Jednak w pewnym momencie on zostaje sam i my jesteśmy sami. Oczywiście najpierw nasz humanizm mówi, że trzeba mu pomóc. Tylko jednocześnie poświęcamy swoje marzenie. Czasami nawet dodatkowo musimy sami ryzykować, bo pomagając temu komuś, musimy zanocować, być może będziemy musieli spać poza namiotem, przedłużamy swój pobyt na dużej wysokości i może nam się skończyć tlen. Wejścia komercyjne tworzą dodatkowe sytuacje, na które możemy nie być przygotowani Często odsuwa się od siebie gorsze scenariusze, mówiąc, że to nas nie spotka. Może i dzięki Bogu, bo inaczej nie jeździlibyśmy w góry...
logo
„Dzięki Bogu jest tylko jeden Everest...” www.shutterstock.com

Dopiero w 1953 roku Everest został zdobyty, a teraz władze Nepalu planują założyć na nim dodatkową bazę z personelem medycznym i meteorologami. Czy się skomercjalizował?
Skomercjalizował to dużo powiedziane. Może po prostu nie ma aż takiej rangi jak te 34 lata temu, bo już ponad 5000 osób weszło na Everest. Osobiście uznaję, że to po prostu syndrom czasu. Tak jak wiele osób chce być na biegunie północnym, chociaż na chwilę, samolotem, to tym większym prestiżem cieszy się coś, co ma materialny wymiar. Możemy zobaczyć wierzchołek Everestu, nie w naszych głowach bądź na GPSie, tylko dotknąć tego punktu. Dlatego jest naturalną rzeczą, że jeżeli tylko to będzie możliwe to coraz więcej osób będzie chciało stanąć na szczycie.

Czy uważa Pan, że powinno się tak dziać? W końcu to niebezpieczny sport.
Osobiście nie mam nic przeciwko temu. Tak musiało się zdarzyć. Na szczęście nikt jeszcze nikogo na wierzchołek Everestu nie wnosi. Każdy kto próbuje tę górę zdobyć, musi tak mocno pielęgnować w sobie to marzenie, żeby na własnych nogach tam wejść. Szczególnie, że to są tysiące kroków i każdy może stwierdzić, że dalej nie ma siły, to nie ma sensu i się zwyczajnie nie da. Jednak wszystkie te osoby mają w sobie tyle motywacji, że weszły na szczyt. Oczywiście nie wszyscy, którzy próbują spełnić to marzenie dali radę. Tylko około 10-15%. Jednak to oni musieli mieć w sobie tyle siły, motywacji i szczęścia, żeby wejść i zejść. Spotkałem dziesiątki alpinistów, którzy byli na wierzchołku i wydaje mi się, że już po krótkiej rozmowie można wyczuć, że w jakiś sposób Everest ich naznaczył. Wszystkich. I w jakimś sensie ciągle w nich tkwi.

Często słyszymy, że Everest naznacza ludzi, jednak jak? Jak można to poznać?
Myślę, że to jest po prostu pewne poczucie spełnienia. Dla każdej z tych osób to było na jakimś etapie ich życia najważniejsze, głęboko pielęgnowane marzenie, więc jego spełnienie daje im siłę. Jest to poczucie wykonania planu, swojej misji. Szczególnie jeżeli wszystko się udało, bezpiecznie zeszli i wszystko zakończyło się szczęśliwie to pozostaje czyste uczucie radości. Potem zawsze można się do niego odwołać w trudnych chwilach. Będzie ono stanowiło taką kotwicę i będzie ona tak mocna, że wytrzyma najtrudniejsze próby. Pozostawi w nas swoisty pozytywny akcent i pozytywne odczucia. Niezależnie co się później dzieje z człowiekiem w górach, życiu osobistym czy zawodowym, to ta kotwica pozostaje.

Martyna Wojciechowska po zobaczeniu filmu „Everest - poza krańcem świata” powiedziała, że ona nie pamięta widoków towarzyszących jej podczas wchodzenia na szczyt. Czy ma Pan podobne odczucia?
Ja ze swojego wejścia z Krzysztofem pamiętam, głównie oczekiwanie. Oczywiście wcześniej czytaliśmy, przygotowywaliśmy się i wiedzieliśmy wszystko, to jednak po wejściu na wierzchołek południowy i pokonaniu stopnia Hilarego wydawało nam się, że to już! Szczyt. A tu kolejny wierzchołek, przedwierzchołek, przedwierzchołek i dopiero za czwartym szczytem widzimy, ze to tu. Dlatego tak naprawdę moim dominującym wrażeniem z podejścia kawałka szczytowego było oczekiwanie, samo wejście na niego nie było takim zaskoczeniem. Poza tym mieliśmy świadomość, że wejście jest ważne, ale zejście jest ważniejsze. Zresztą nawet w rozmowie szczytowej mówimy: „będziemy bardzo uważać, jest bardzo trudno i bardzo niebezpiecznie”. Z pełną świadomością tłumiliśmy swoją radość, żeby bezpiecznie zejść.

W filmie oglądamy archaiczny już teraz sprzęt. Czy można stwierdzić, że kiedyś wyprawy były oparte głównie na szczęściu i odwadze, a teraz na nowych technologiach i badaniach naukowych?
Wiedza faktycznie jest głębsza, jednak jedynie w zakresie umiejętności aklimatyzacji. Everest nie jest dla nikogo pierwszym ośmiotysięcznikiem, więc zazwyczaj każdy wie, jak jego organizm reaguje i umie się do tego dopasować. Co do sprzętu, to jak ja sobie przypomnę pierwsze zdjęcia z wypraw w latach 20. to widać na nich Anglików w tweedowych marynarkach, którzy palili cygara i mieli konkretną liczbę butelek wina i szampana do codziennego posiłku. Z kolei jak porównuje ubrania pierwszych zdobywców, to widać już znaczny postęp: bardziej zaawansowane raki, lepszy sprzęt techniczny, lepsze ubrania. Nawet myśmy mieli jeden jedyny namiot goretexowy, który pożyczyliśmy od Amerykanów. Nie było polarów, tylko jakieś pierwociny bielizny przeciwpotnej. Nie nosiło się bawełny, ale jeszcze prym wiodły wełniane ubrania i prymitywne, wiązane raki, nie automaty. Natomiast jak spojrzeć na aktualny sprzęt to stanowczo jest on dużo lepszy, to kolejny skok technologiczny.
Pojawiła się też nowa technika, na przykład łączność radiowa.
Faktycznie poza Everestem, nie było łączności radiowej. Podczas moich wszystkich wypraw wiadomość o tym czy byliśmy na szczycie, czy nie docierała do Polski po 6 tygodniach. To też daje takie pewne poczucie wyobcowania: jedziemy gdzieś, gdzie jesteśmy naprawdę sami. Teraz to się oczywiście zmieniło. Jednak czy to zmieniło Himalaje? W tej części emocji, przynajmniej jak ja oglądam filmy o Evereście z 1953 roku, to nie. Nie zwracam uwagi na ich sprzęt. Jest stare stwierdzenie: to nie sprzęt techniczny, ani ubiór wchodzą na Everest, wchodzi człowiek, więc musi dopasować się do takich warunków jakie ma i musi próbować zrealizować swoje marzenie.
Jeszcze pozostały dwa ośmiotysięczniki niezdobyte zimą, K2 i Nanga Parbat, czy ten nowy sprzęt daje nam nadzieję na ich zdobycie?
Na pewno. Aktualne rozwiązania dają dużo większe możliwości. Wszystko było projektowane w miarę zdobywania doświadczeń. Pozwala to sądzić, że na doświadczeniach z Himalajów, możemy próbować zdobywać ośmiotysięczniki w Karakourum, które leżą bardziej na północ. Tam jest przecież bardziej kontynentalny klimat. Nie wyobrażam sobie, żeby z naszym sprzętem z 1980 roku marzyć o zdobyciu K2 zimą. Natomiast przy obecnym sprzęcie jest to możliwe. Oczywiście trzeba mieć szczęście, być w odpowiednim czasie, mieć odpowiednio długi okres dobrej, bezwietrznej pogody i trzeba być dostatecznie dobrze wyszkolonym, żeby zrobić to szybko. Muszą to naprawdę robić ludzie, którzy są dobrze przygotowani fizycznie, szybko się wspinają i szybko schodzą.
logo
„Nie sprzęt techniczny, ani ubiór wchodzą na Everest - tylko człowiek, więc to on musi się dopasować do takich warunków jakie ma i próbować spełnić swoje marzenie.” www.shutterstock.com

Większość portali branżowych pisze o filmie „Everest – poza krańcem świata”. Co jest w nim ważnego z alpinistycznego punktu widzenia?
Mam wrażenie, że dzieje się tak właśnie przez towarzyszące mu emocje. Będą one znacznie bardziej odbierane przez osoby, które były na Evereście bądź chociaż próbowały na niego wejść. Natomiast dla szerokiej publiczności to po prostu fragment historii – w końcu to było pierwsze wejście na najwyższy punkt ziemi. Nie ma bardziej charakterystycznego punktu na tej planecie, może Rów Mariański, ale znacznie trudniej go zlokalizować. Część ludzi rozumie tę pasję i dla nich himalaiści są nawet kimś w rodzaju herosów, ale większość jej nie rozumie i nastawia się do niej negatywnie. I to właśnie ci widzowie powinni iść na ten film, bo po prostu zobaczą jak to jest zdobywać taką górę!
Dlaczego przestał Pan się wspinać na ośmiotysięczniki?
Nadal się przecież wspinam. Jednak po 1989 roku zmieniłem zawód, przedtem 14 lat wykładałem na Politechnice Warszawskiej. Potem wyjechałem na dwa lata na kontrakt zawodowy do Syrii - jako geodeta, wróciłem w 1991 roku, jak była zupełnie inna rzeczywistość. W jakimś stopniu to nowe wyzwania zastąpiły mi góry. Zacząłem pracę w banku, najpierw jako stażysta, nie mając pojęcia o banku. Po 18 miesiącach zostałem zastępcą dyrektora departamentu, po 24 miesiącach byłem dyrektorem departamentu, a po kolejnym roku byłem wiceprezesem części domu inwestycyjnego, który liczył 150 osób. To były takie czasy, ale też zupełnie nowe, fajne wyzwania. Po dziesięciu latach pracy w bankach powiedziałem sobie: dobrze, dosyć tego. Zostawiłem to i wróciłem do gór. Byłem na kolejnych wyprawach: na K2, na Kilimandżaro, jestem co roku z moimi przyjaciółmi na Mont Blanc, próbuję wprowadzić ich na Aconcague. Także góry pozostały. Osobiście sobie to bardzo cenię, że oprócz gór była rodzina, praca zawodowa i inne pola aktywności, które dawały mi masę satysfakcji.
Podobno są plany stworzenia filmu o pierwszym zimowym zdobyciu Everestu, czy coś Pan o tym wie?
Nic nie wiem, natomiast od lat mówię, że to jest gotowy scenariusz filmowy. Absolutnie! Zezwolenie uzyskaliśmy w ostatniej chwili. Mieliśmy dwa miesiące na przygotowania. Andrzej Zawada mówi, że musimy się liczyć z tym, że nic z tego nie będzie, ale musimy też próbować, bo to jest pierwsza wyprawa, która będzie miała zezwolenie na działanie zimą. Większość osób, która w 1974 roku przeżyła w bazie pod Everestem i pod Lhotse nie zgodziła się pojechać zimą. Jedziemy zatem tylko dlatego, że jest szansa i się dzieje historia. Przyjeżdżamy do bazy i są dwa tygodnie pięknej pogody: zimno, ale nie ma wiatru. Zakładamy trzy obozy: na 7150 m. mamy ostatni obóz, a Krzysio Wielicki dochodzi do 7800 m. I z tego miejsca relacjonuje: „Nie widzę żadnych problemów!”. Schodzimy do bazy i w tym momencie mamy trzy tygodnie ogromnej wichury. Poniszczyło nam namioty, nie mogliśmy wyjść z bazy. Nie mamy obozu, a na dodatek kończy nam się zezwolenie. 11 lutego zakładamy na przełęczy obóz IV i tak naprawdę jedyną poważną próbą, która miała szansę na powodzenie to Krzysia i moja. I się udaje. To po prostu jest naturalna sinusoida emocji będąca dominantą filmu.
Dodatkowo to był przecież 1980 rok - Solidarność!
Oczywiście, że można to powiązać także z sytuacją, jaka była wówczas w Polsce. Myśmy wrócili w marcu, a w sierpniu była Solidarność. Już nie wspominając o wszelkich smaczkach politycznych: depesza do papieża, różaniec zostawiony na szczycie, zaś do naszej bazy doszedł niezapowiadany proboszcz z Torunia, który był zresztą członkiem GOPRu i odprawił w bazie mszę.
Depesza do Papieża?
Hania Wiktorowska została poproszona przez Andrzeja o wysłanie depeszy. Zaś na pytanie do kogo ją wysłać, Andrzej ze swoim rozmachem powiedział: od pierwszego sekretarza po Papieża! Także Hania nie miała innej możliwości tylko w poniedziałek poszła na pocztę i nadała telegram do pierwszego sekretarza i do Rzymu. Takie to były czas.

A jakie były reakcje polityczne na Wasz sukces?
Początkowo mieliśmy być na szczycie 15 lutego, dokładnie wtedy, kiedy był IX Zjazd Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, jednak weszliśmy 17 lutego. Jak przyjechaliśmy do Polski to do Andrzeja Zawady w ministerstwie podszedł opiekun polityczny, mówiąc: Panie Andrzeju, nie mogliście kur*a wejść dwa dni wcześniej?”. Takich smaczków można by wyciągnąć dziesiątki.
Film „Everest – poza krańcem świata” od 21 listopada można zobaczyć w kinach na terenie całej Polski.