Zwyczajni obywatele PRL dokonujący zuchwałego napadu na bank? Tak, to bohaterowie filmu „Hazardziści”, nakręconego w 1975 roku przez Mieczysława Waśkowskiego. Ale ta historia wydarzyła się naprawdę - filmowy "napad stulecia" zapisał się w dziejach Polski Ludowej na trwałe. Łupem złodziei, którzy rozbili kasę w oddziale Narodowego Banku Polskiego w Wołowie (na Dolnym Śląsku), padło bagatela 12 531 000 złotych. 52 lata temu przed wrocławskim sądem rozpoczął się proces słynnych kasiarzy.
"Gang" porywa się na kasę
W grę wchodziły olbrzymie pieniądze, dlatego cały napad nie był dziełem przypadku. Sprawcy wzajemnie sobie ufali, ale na co dzień nie stwarzali żadnych pozorów – byli przykładnymi obywatelami, ojcami i mężami, którzy nigdy nie weszli w konflikt z prawem.
Hersztem "gangu" był niejaki Mieczysław F., spec od telewizorów, właściciel zakładu naprawczego. To on był mózgiem całej akcji, osobą, która zaplanowała cały napad. Pomagało mu pięć osób, w tym m.in. skarbnik banku, który pełnił rolę informatora. Wszyscy, łącznie sześć osób, czekali na dogodny moment, aby przejść do historii.
Był późny wieczór, 19 sierpnia 1962 roku, gdy grupa złodziei włamała się do wołowskiego banku, jedynego banku w tej miejscowości (zlokalizowanym przy Placu Sobieskiego). Złodzieje dostali się do środka przez otwór w stropie, zrobiony dzięki zastosowaniu podnośnika hydraulicznego. Podczas akcji używano narzędzi ślusarskich. Drzwi pancerne wyłamano łomem i wiertarką. Jedyny strażnik znajdujący się wówczas w banku został obezwładniony i zakneblowany.
Łatwe miliony
Włamywacze weszli do skarbca rabując sumę, której nikt z nich wcześniej nie widział na oczy. Bo była to kwota niewyobrażalna - ponad 12,5 mln złotych. Średnie wynagrodzenie wynosiło wtedy 1680 zł na miesiąc.
Złodzieje z wypełnionymi workami pieniędzy odjechali samochodem marki Warszawa. Ówczesna Polska żyła „napadem stulecia”, jak nazwano akcję na bank w Wołowie. Tymczasem sprawcy ukrywali się i wydawali skradzioną gotówkę – na swoją przyszłą zgubę.
– Dokładnie pamiętam sumę 12 milionów 531 tysięcy złotych. A ukradli wszystkie banknoty, wyczyścili dokładnie, został jedynie bilon (...). Banderole zostały wyrzucone do śmietnika, a śmieci nie zostały wywiezione, więc można było zobaczyć, jakie to były numery – zapamiętała Janina Kardas, kasjerka okradzionego banku.
Numery seryjne skradzionych banknotów okazały się cennym tropem dla organów ścigania, który w końcu doprowadził ich do sprawców napadu.
Władze uciekły się do podstępu – złodzieje zostali celowo wprowadzeni w błąd przez prokuraturę prowadzącą śledztwo, która wypuściła nieprawdziwą informację o konieczności wymiany posiadanych pieniędzy. Śledczy liczyli na to, że sprawcy napadu połkną haczyk i zaczną pozbywać się zrabowanych pieniędzy – czy to w sklepach, czy w bankach. Nie przeliczyli się.
Niewinne zakupy żon rabusiów
Złodzieje wpadli za sprawą swych żon, które – nie spodziewając się fortelu – nieświadomie wydawały w sklepach gotówkę, pochodzącą z napadniętego banku. Trop prowadził na Śląsk.
W październiku 1962 roku wszyscy uczestnicy napadu zostali zatrzymani. Co ciekawe, nikt z aresztowanych nie był wcześniej karany. Mało tego, wiedli dotąd spokojne życie, nie narzekali na zarobki. Sprawcy napadu zdążyli wydać „zaledwie” ok. 150 tys. zł. Udało się odzyskać 11 572 000 zł, bo kilkaset tysięcy zostało po prostu spalone.
Wszyscy członkowie szajki stanęli niebawem przed sądem we Wrocławiu. Proces ruszył 4 grudnia 1962 roku. Złodzieje usłyszeli kary dożywocia, jednak po upływie pięciu lat wyroki złagodzono na 25 lat więzienia. Wyszli ostatecznie po 17 latach odsiadki. Już nigdy nie złamali prawa.
Historia „skoku” na bank w Wołowie wydaje się być gotowym scenariuszem filmowym. Kto wie, może losy słynnych kasiarzy PRL wrócą na srebrny ekran w nowej odsłonie?