Praca to bez dwóch zdań największa porażka 25 lat polskiej transformacji, zaś polski pracownik ma syndrom sztokholmski – pisze w swoim tekście na łamach "Krytyki Politycznej" Rafał Woś. Podobny temat, choć w nieco innym ujęciu, podjęła na łamach naTemat Violetta Rymszewicz. Temat wpisu niewesoły - "Patologia staje się normą". Co się dzieje z polskim rynkiem pracy i czy bunt prekariuszy jest tylko kwestią czasu?
Polacy wciąż znajdują się wśród najbardziej zapracowanych społeczeństw w Europie - średnio pracujemy o dwie godziny dłużej niż przeciętny mieszkaniec Unii Europejskiej, w pośpiechu starając się nadrobić dystans dzielący Polskę od reszty kapitalistycznego świata (gdzie, co znamienne, pracuje się jednak krócej). Słychać nieśmiałe głosy o wprowadzeniu do Polski tzw. "przyjaznej rekrutacji", czyli procesu, który sprawia, że starający się o pracę człowiek nie czuje się jak petent, ale jak partner, którego opinia sie liczy. Bezrobocie wynosi 11,5 proc, czyli jest najniższe od czterech lat. Stałą pracę ma 16 mln Polaków, jak wynika z ostatnich danych. Polska wydaje się być wyspą stabilnego wzrostu gospodarczego, dzielnie stawiającą czoła krzysowi ekonomicznemu.
Prawa pracownika? A co to takiego?
Jeśli jednak jest tak dobrze, dlaczego jest tak źle?
Violetta Rymszewicz to, co dzieje się na polskim rynku pracy, wprost nazywa "patologią". Rymszewicz kreśli portret szefa-despoty, który nie potrafi rozmawiać, więc rozkazuje. Uczyć nie potrafi - więc wymaga. Jak motywuje? Stresem i pośpiechem, nie dbając przy tym ani o czas, ani o komfort pracy.
Socjolog prof. Henryk Domański nie zgadza się z aż tak surową oceną, przyznaje jednak, że Polsce w kwestii szeroko pojętej pracy daleko jeszcze do rozwiniętych krajów, gdzie prawa pracownika to nie torpedowany przez chciwego pracodawcę lewacki wymysł, ale rzeczywistość.
Autorytarny szef, a pracownik?
– Nie sądzę, żeby polski rynek pracy można było nazwać patologicznym, choć w porównaniu do takiej np. Skandynawii nie rozwija się normalnie. Nasz rynek pracy funkcjonuje gorzej, bo pracownicy nie mają takich możliwości i nie są tak wynagradzani, jak Wielkiej Brytanii czy USA – mówi. Na pytanie, czy polski pracownik jest traktowany przez pracodawcę jak niewolnik cierpiący na syndrom sztokholmski, odpowiada:
Za najbardziej palący problem na polskim rynku pracy profesor uważa właśnie kwestię praw pracowniczych. – Kodeks pracy nie jest przestrzegany, jego przestrzeganie trzeba wywalczać – mówi, dodając, że zarządzanie autorytarne jest wpisane w polski charakter narodowy. – Nadużywanie prerogatyw przez pracodawców jest nagminne – dodaje.
Zdarza się to właściwie w każdej z różnych obecnych w Polsce kultur pracy. Psycholog pracy Krzysztof Kosy wymienia ich pięć - to kultura warszawsko-korporacyjna, korporacyjna niewarszawska, urzędnicza, postkomunistyczna i ostatnia, którą nazywa PRL-owsko-pozytywistyczną. Czym się charakteryzują, poza tym, że ich cechą wspólną jest funkcjonowanie na niezrównoważonym rynku pracy?
Martyrologia pracy
W warszawskich korporacjach obowiązuje zasada "przeżyj albo zgiń" - pracuje się kilkanaście godzin na dobę, trwa walka o zasoby i stanowiska, tutaj w dobrym tonie jest wysyłać e-maile o pierwszej w nocy, żeby pokazać, jak ciężko się pracuje. Mamy tu do czynienia z martyrologią pracy, której stałymi składnikami są krew, pot i łzy. Bardziej stonowana atmosfera panuje w tych korporacjach, które znajdują się poza Warszawą – tu jest mniej rywalizacji, a więcej lojalności.
Pozytywnie zmienia się trzeci typ - kultura urzędnicza, gdzie o 16 wprawdzie wciąż trwa wyścig do drzwi wyjściowych, ale tutaj ludzie zaczynają nabierać świadomości, że mają do czynienia z klientem, nie petentem. W kulturze pracy, którą Kosy nazywa postkomunistyczną, mamy do czynienia z sytuacją, kiedy jeden pracownik macha łopatą, a siedmiu mu kibicuje. Piąty typ, nazywany przez psychologa PRL-owsko-pozytywistycznym, wiąże się z dużymi firmami w rodzaju KGHM, gdzie są duże zarobki, obowiązuje etos pracy, gdzie ludzie mają dużą świadomość swoich obowiązków, ale też praw, których nie pozwalają naruszać.
W każdej z tych kultur, niezależnie od występujących między nimi różnic, pojawiają się te same problemy.
To ostatnie jest najgorsze z punktu widzenia pracownika - kiedy widzi, że jest źle traktowany i źle wynagradzany w stosunku do swojego wkładu pracy. Tak rodzi się poczucie frustracji i bezradność, silnie związane z poczuciem bycia wykorzystywanym. Stąd już tylko krok do myślenia o sobie w kategoriach trybiku w niewolniczym systemie pracy. - Znam tę tezę, ale za nią nie przepadam. Warto zauważyć, że często, zanim to firma będzie chciała zrobić z pracownika niewolnika, on chętnie zrobi to sam - to jest obecne zwłaszcza w kulturze warszawsko-korporacyjnej - mówi Kosy.
Wśród największych problemów na polskim rynku pracy wymienia niewspółmierną rywalizację między pracownikami o ograniczone zasoby - jak awans czy podwyżka oraz rozwarstwienie pokoleniowe. – Na rynku pracy mamy w tej chwili różne pokolenia. Ttych, którzy wchodzili na ten rynek w latach 90. i zdążyli się okopać na bezpiecznych pozycjach; tych, którzy pracę zaczęli na początku XXI wieku, którzy mieli trudniejszą sytuację, oraz to młode pokolenie, które zupełnie nie może się odnaleźć na rynku pracy – mówi.
Prekariusze za życie patrzą z daleka
Ci młodzi, którzy mają największe problemy ze znalezieniem pracy, to zwykle prekariusze, definiowani przez Guya Standinga, brytyjskiego ekonomistę i twórcę tego określenia, jako ludzie żyjący - w rzeczywistości rynkowej - w wiecznej niepewności zatrudnienia, nie mogący niczego zaplanować ani w zakresie kariery zawodowej (bo jedyną stała jej cechą jest w ich przypadku niestałość), ani w perspektywie życiowej.
Prekariusze niby pracują, ale jutro równie dobrze mogą tę pracę stracić, nie mają więc właściwie żadnej stałość ekonomicznej, przez co nie mogą w pełnym wymiarze uczestniczyć w obrocie gospodarczym. Czy polscy prekariusze są ofiarami patologicznych zjawisk na rynku pracy?
Ekspertka dodaje, że przyczyn obecnych trudności należy doszukiwać się także w reformach rządu Jerzego Buzka, kiedy powstało przekonanie, że wykształcenie ogólne da absolwentom elastyczność i łatwość zmiany zawodu.
– Kryzysową kropkę nad i postawił rok 2008 i wielki kryzys bankowy. Od tamtej pory wiemy już z całą pewnością, że dyplom wyższej uczelni nie gwarantuje pracy. Od 2008 roku wskaźniki bezrobocia wśród młodych ludzi (do 30. roku życia) regularnie rosną. W mijającym roku zatrzymały się na zastraszającym poziomie 28%. W warunkach kryzysu względnie łatwo znajdują pracę wyłącznie absolwenci studiów technicznych, medycznych (w określonych specjalizacjach), językoznawczych (pod warunkiem, że mogą pochwalić się udokumentowaną, biegłą znajomością przynajmniej trzech języków obcych) – mówi Rymszewicz w rozmowie z naTemat.
Złość, frustracja, bunt. Rewolucja
W sytuacji, kiedy młodzi prekariusze - nie tylko polscy, zjawisko to dotyczy w dużej mierze także młodych Włochów, wśród których bezrobocie sięga ponad 40 proc. i z których połowa, nie mogąc się utrzymać samodzielnie, mieszka z rodzicami – są właściwie pozbawieni możliwości korzystania z tego, co oferuje rynek lub mogą z tego korzystać w ograniczonym zakresie, rodzi się najpierw frustracja, a później bunt. Także z powodu syndromu sztokholmskiego, o którym pisze Rafał Woś. Mam pracę, to się jej trzymam. Mam szefa, który za dużo wymaga i za mało płaci – trudno. Zaciskam zęby, choć frustracja i poczucie beznadziejności rośnie.
A na koniec dodaje: Powinniśmy zacząć bać się zjawiska prekariatu.
Polskie stosunki pracy ani na moment nie zbliżyły się do realiów panujących w krajach bogatego Zachodu. A w wielu miejscach stare PRL-owskie patologie zastąpiono nowymi, tym razem rynkowymi wynaturzeniami. Początkowo można się było jeszcze łudzić, że nie od razu Kraków zbudowano. I że w miarę krzepnięcia polskiego kapitalizmu cywilizował się będzie również rynek pracy. Najpóźniej dziś nawet najwięksi apologeci polskich przemian zauważyć powinni jednak, że to nie nastąpiło. (...) Polscy pracodawcy uwierzyli, że mogą z pracownikiem zrobić absolutnie wszystko. A pracownicy nie mieli innego wyjścia, jak ten schemat po prostu zaakceptować.Czytaj więcej
W zarządzaniu autorytarnym nie ma miejsca na dyskusję. Jest za to szantaż w stylu „Nie podoba się? Tam są drzwi!”. Empatia i zrozumienie potrzeb pracowniczych też nie ma specjalnego znaczenia. (...) Na chciwości zbudowaliśmy polski rynek pracy – bez pracy. Rynek płytki i prymitywny. Taki, na którym nie ma miejsca ani dla osób wykształconych, ani dla absolwentów, ani dla średniego pokolenia. Zbudowaliśmy brutalny rynek pracodawcy, na którym tylko doraźnie łatamy dziury i gasimy pożary.
Prof. Henryk Domański, socjolog
To jest do pewnego stopnia słuszna teza, faktem jest, że pracownicy boją się pracodawcy, ale taka też jest logika kapitalizmu. Obroną przed taką sytuacją są silne związki zawodowe, są kraje, gdzie ich istnienie jest wymuszone przepisami, zaś w Polsce związki zawodowe stanowią sześć proc. populacji pracującej. Obrona rynku pracy ze strony związków zawodowych jest słabsza, ale to nie powód, by mówić o patologiach.
Krzysztof Kosy, psycholog pracy, UW
Rynek pracy jest zwichrowany, bezrobocie - wysokie, więc ludzie boją się o pracę, mają chaos w głowach, bo nie wiedzą, czego oczekiwać, a przy tym wszystkim jest duże rozwarstwienie płac - "poganiacze" zarabiają zdecydowanie więcej niż "niepoganiacze", co oczywiście budzi poczucie bycia niesprawiedliwie traktowanym.
Jest raczej tak, że prekariat jest ostatnim ogniwem w łańcuchu patologii. Przyczyn zjawiska "ubogich pracujących" należy raczek poszukać w absolutnej porażce polskiego systemu edukacyjnego. Z kolei przyczyn niewydolności systemu edukacyjnego należy doszukiwać się w reformie Handkego z 1999 roku.
Na skutek ówczesnych reform, między innymi, otwarto rynek edukacyjny, pojawiły się prywatne uczelnie wyższe. Aby zapełnić niepaństwowe sale wykładowe drastycznie obniżono wymagania i poziom matur. Dla wszystkich, którzy wcześniej nie mieli wstępu na studia, otworzyły się możliwości studiowania. Każdy, kto miał ambicje, a niekoniecznie intelektualne możliwości – mógł studiować.
Violetta Rymszewicz
Gdybym miała pokusić się o rokowania na przyszłość, to powiem szczerze, że wizja buntów społecznych młodych pokoleń jest bardzo realna. Balansowanie na skraju ubóstwa, niezaspokojone podstawowe potrzeby życiowe i wreszcie (co bardzo, bardzo ważne) złamane kariery i ambicje to wystarczające powody niezadowolenia społecznego.Zresztą raz na jakiś czas młodzi, na razie delikatnie, dają nam do zrozumienia co myślą o oszustwie edukacyjnym, patologicznym rynku pracy i systemie politycznym. Co myślą? No cóż -warto dobrze się zastanowić nad aktywnością młodych wokół anarchizującej partii Korwina-Mikke, wokół grup neonazistowskich i grup potocznie nazywanych "kibolami".