
Jeśli jednak jest tak dobrze, dlaczego jest tak źle?
Polskie stosunki pracy ani na moment nie zbliżyły się do realiów panujących w krajach bogatego Zachodu. A w wielu miejscach stare PRL-owskie patologie zastąpiono nowymi, tym razem rynkowymi wynaturzeniami. Początkowo można się było jeszcze łudzić, że nie od razu Kraków zbudowano. I że w miarę krzepnięcia polskiego kapitalizmu cywilizował się będzie również rynek pracy. Najpóźniej dziś nawet najwięksi apologeci polskich przemian zauważyć powinni jednak, że to nie nastąpiło. (...) Polscy pracodawcy uwierzyli, że mogą z pracownikiem zrobić absolutnie wszystko. A pracownicy nie mieli innego wyjścia, jak ten schemat po prostu zaakceptować. Czytaj więcej
W zarządzaniu autorytarnym nie ma miejsca na dyskusję. Jest za to szantaż w stylu „Nie podoba się? Tam są drzwi!”. Empatia i zrozumienie potrzeb pracowniczych też nie ma specjalnego znaczenia. (...) Na chciwości zbudowaliśmy polski rynek pracy – bez pracy. Rynek płytki i prymitywny. Taki, na którym nie ma miejsca ani dla osób wykształconych, ani dla absolwentów, ani dla średniego pokolenia. Zbudowaliśmy brutalny rynek pracodawcy, na którym tylko doraźnie łatamy dziury i gasimy pożary.
– Nie sądzę, żeby polski rynek pracy można było nazwać patologicznym, choć w porównaniu do takiej np. Skandynawii nie rozwija się normalnie. Nasz rynek pracy funkcjonuje gorzej, bo pracownicy nie mają takich możliwości i nie są tak wynagradzani, jak Wielkiej Brytanii czy USA – mówi. Na pytanie, czy polski pracownik jest traktowany przez pracodawcę jak niewolnik cierpiący na syndrom sztokholmski, odpowiada:
To jest do pewnego stopnia słuszna teza, faktem jest, że pracownicy boją się pracodawcy, ale taka też jest logika kapitalizmu. Obroną przed taką sytuacją są silne związki zawodowe, są kraje, gdzie ich istnienie jest wymuszone przepisami, zaś w Polsce związki zawodowe stanowią sześć proc. populacji pracującej. Obrona rynku pracy ze strony związków zawodowych jest słabsza, ale to nie powód, by mówić o patologiach.
W warszawskich korporacjach obowiązuje zasada "przeżyj albo zgiń" - pracuje się kilkanaście godzin na dobę, trwa walka o zasoby i stanowiska, tutaj w dobrym tonie jest wysyłać e-maile o pierwszej w nocy, żeby pokazać, jak ciężko się pracuje. Mamy tu do czynienia z martyrologią pracy, której stałymi składnikami są krew, pot i łzy. Bardziej stonowana atmosfera panuje w tych korporacjach, które znajdują się poza Warszawą – tu jest mniej rywalizacji, a więcej lojalności.
Rynek pracy jest zwichrowany, bezrobocie - wysokie, więc ludzie boją się o pracę, mają chaos w głowach, bo nie wiedzą, czego oczekiwać, a przy tym wszystkim jest duże rozwarstwienie płac - "poganiacze" zarabiają zdecydowanie więcej niż "niepoganiacze", co oczywiście budzi poczucie bycia niesprawiedliwie traktowanym.
Ci młodzi, którzy mają największe problemy ze znalezieniem pracy, to zwykle prekariusze, definiowani przez Guya Standinga, brytyjskiego ekonomistę i twórcę tego określenia, jako ludzie żyjący - w rzeczywistości rynkowej - w wiecznej niepewności zatrudnienia, nie mogący niczego zaplanować ani w zakresie kariery zawodowej (bo jedyną stała jej cechą jest w ich przypadku niestałość), ani w perspektywie życiowej.
Jest raczej tak, że prekariat jest ostatnim ogniwem w łańcuchu patologii. Przyczyn zjawiska "ubogich pracujących" należy raczek poszukać w absolutnej porażce polskiego systemu edukacyjnego. Z kolei przyczyn niewydolności systemu edukacyjnego należy doszukiwać się w reformie Handkego z 1999 roku.
Na skutek ówczesnych reform, między innymi, otwarto rynek edukacyjny, pojawiły się prywatne uczelnie wyższe. Aby zapełnić niepaństwowe sale wykładowe drastycznie obniżono wymagania i poziom matur. Dla wszystkich, którzy wcześniej nie mieli wstępu na studia, otworzyły się możliwości studiowania. Każdy, kto miał ambicje, a niekoniecznie intelektualne możliwości – mógł studiować.
W sytuacji, kiedy młodzi prekariusze - nie tylko polscy, zjawisko to dotyczy w dużej mierze także młodych Włochów, wśród których bezrobocie sięga ponad 40 proc. i z których połowa, nie mogąc się utrzymać samodzielnie, mieszka z rodzicami – są właściwie pozbawieni możliwości korzystania z tego, co oferuje rynek lub mogą z tego korzystać w ograniczonym zakresie, rodzi się najpierw frustracja, a później bunt. Także z powodu syndromu sztokholmskiego, o którym pisze Rafał Woś. Mam pracę, to się jej trzymam. Mam szefa, który za dużo wymaga i za mało płaci – trudno. Zaciskam zęby, choć frustracja i poczucie beznadziejności rośnie.
Gdybym miała pokusić się o rokowania na przyszłość, to powiem szczerze, że wizja buntów społecznych młodych pokoleń jest bardzo realna. Balansowanie na skraju ubóstwa, niezaspokojone podstawowe potrzeby życiowe i wreszcie (co bardzo, bardzo ważne) złamane kariery i ambicje to wystarczające powody niezadowolenia społecznego.Zresztą raz na jakiś czas młodzi, na razie delikatnie, dają nam do zrozumienia co myślą o oszustwie edukacyjnym, patologicznym rynku pracy i systemie politycznym. Co myślą? No cóż -warto dobrze się zastanowić nad aktywnością młodych wokół anarchizującej partii Korwina-Mikke, wokół grup neonazistowskich i grup potocznie nazywanych "kibolami".