– Wiara nie usuwa życiowych problemów, ale pozwala pokonywać je z podniesionym czołem – mówi Szymon Hołownia w rozmowie z naTemat.
– Wiara nie usuwa życiowych problemów, ale pozwala pokonywać je z podniesionym czołem – mówi Szymon Hołownia w rozmowie z naTemat. Fot. Jan Zamoyski / Agencja Gazeta

– Jeśli krytykuję polski Kościół, to za jedno: za mało Jezusa, za dużo komentarzy. Z drugiej strony jeszcze nigdy w polskim Kościele nie widziałem tyle nowego ducha. Rewolucji nie trzeba w nim robić, ona już się robi – mówi Szymon Hołownia, katolicki publicysta i autor właśnie wydanej książki "Hollyfood". O czym? O odzyskiwaniu smaku na duchowe życie.

REKLAMA
Skąd potrzeba napisania "Hollyfood"?
Piszę o tym we wstępie. Ta książeczka to krzyk człowieka, któremu ciężko jest znieść nieporozumienie, jakim jest namiętne kładzenie nacisku na moralną stronę chrześcijaństwa, sprowadzanie Ewangelii do katalogu rzeczy do zrobienia i do unikania, z jednoczesnym spychaniem na drugi plan tego, co najważniejsze. Chrześcijaństwo zawsze, już za czasów apostołów, zaczyna się od spotkania z Jezusem. Nie ma nic ważniejszego, cała reszta: wskazania, nakazy, przestrogi, ale też zachęty, błogosławieństwa – wynika właśnie z tego, że ktoś spotkał Człowieka, że go poznał, że mu zaufał i gdy już to zrobił, zdecydował się iść za Nim drogą, którą On idzie. Przypominał o tym papież Benedykt: u początku chrześcijaństwa zawsze stoi nie intelektualny zachwyt albo etyczna decyzja, a zderzenie człowieka z Człowiekiem.
Kiedy patrzę na moich znajomych, z których wielu myśli o wierze, o Kościele jak o kolejnym ciężarze, o kolejnej udręczającej historii, którą niczym kredyt hipoteczny trzeba w życiu odbębnić, zastanawiam się po jaką choinkę były im te długie lata szkolnej katechezy, po co Pasterki, święcenia jajek i rezurekcje, jeśli oni – choć wiedzą jak przyklękać i kiedy rzucić na tacę – nie mają zielonego pojęcia o Jezusie, jest on dla nich postacią historyczną, pojęciowym abstraktem, odległym od ludzkiej codzienności bóstwem.
Laicyzacja społeczeństwa staje się faktem.
Laicyzacja wcale nie idzie do nas z Zachodu. Nowy styl i możliwości życia stworzyły tylko warunki, w których w pełni okazała się nasza własna słabość. Mam wrażenie, że Kościół w Polsce nie potrzebuje dziś spiętrzania bioetycznych refleksji, potrzebuje elementarnej katechezy, radykalnej „rechrystianizacji“, ponownego postawienia w centrum Tego, którego posadziliśmy na razie z boku, podczas gdy my załatwiamy swoje ważne sprawy ze światem. Przepraszam za porównanie: postawiliśmy wóz przed koniem. Zamiast całą parę puścić w podprowadzanie ludzi do Jezusa, by poznawszy go sami zrozumieli gdzie jest kłopot z, dajmy na to z in vitro czy z pozamałżeńskim seksem, my organizujemy sobie seminaria doktoranckie, podczas gdy nie załatwiona pozostaje kwestia z podstawówki. Nie boję się o los chrześcijaństwa ani w Europie ani na świecie, jeśli tylko znajdą się ludzie przypominający, że jest ono relacją, nie światopoglądem.
I ta książka jest właśnie o relacji. O tym, dlaczego jest ona tak ekscytująca, jak można na nowo odzyskać jej głód, gdy człowiekowi wydaje się, że już w ogóle go nie czuje. I jakich technik można spróbować użyć, by to co do tej pory wydawało nam się bez smaku, nagle zaświeciło blaskiem przebijającym to, co bije z talerzy dajmy na to mistrza Modesta Amaro.
Dziwną książkę Pan napisał - o duchowej diecie w momencie, kiedy na rynku pełno jest książek jak szybko schudnąć, poprawić rysy twarzy czy nabrać masy mięśniowej. A Hołownia pisze o diecie duchowej. Co to takiego ta "duchowa dieta"?
To zestaw prostych rad, ćwiczeń do wypróbowania. W dziesięciu krokach pokazuję, jak można odzyskać smak na duchowe życie, jak i czym je przyprawiać, jak dobierać proporcje różnych składników, jak spulchniać modlitwę i jak wysmażać cuda, jak znaleźć sobie miejsce przy kościelnym stole, wreszcie – jakiej wody używać, by organizm remineralizował się z dnia na dzień, a dania smakowały jak trzeba. Przez całą książkę przewija się ogólne wezwanie, które pożyczyłem od metropolity Nowego Jorku, kardynała Dolana (a on to zdaje się pożyczył od św. Filipa Neri), powtarzającego, że ewangelizacja miodem bywa dużo skuteczniejsza od ewangelizacji octem. Każdy rozdział wieńczy konkretny przepis na określoną w czasie dietę. W jednym zalecam na przykład zastąpienie na dwa tygodnie w kontaktach z Bogiem i z ludźmi, słów „proszę“ i „przepraszam“ słowem „dziękuję“ i stosowanie metody commYOUnication (gdzie zamiast mówić o sobie, mówi się o drugiej osobie: zamiast „martwię się“, „co cię boli, jak ci pomóc“ etc.). Gdzie indziej – wypróbowanie modlitwy według najprostszego schematu: „Help! Thanks! Wow!“, albo zaczęcie płacenia dziesięciny i generalnie – oczyszczanie się z nadmiaru spraw, pieniędzy, emocji, dręczących pragnień.
To wszystko ma jeden cel. Pokazać tym właśnie ludziom widzącym w Kościele i Bogu wielką, ciężką chmurę, pełną skomplikowanych pojęć i trudnych nakazów, że chrześcijaństwo to historia miłosna, a nie społeczne zjawisko. Że wiara dostarcza przede wszystkim siły i radości, nie usuwa życiowych przeszkód, ale pozwala pokonywać je z podniesionym czołem. Że wiara to jest przygoda życia, a nie koniec życiowych przygód.
Zaniedbujemy naszą duchowość? Po siłowni i triathlonie nie wystarcza na nią czasu?

Jasne, że są tacy, u których sprawy duchowe zjechały w hierarchii wartości na miejsce trzecie od końca, a u innych – zostały odłożone na półkę z rzeczami wzniosłymi, jak świąteczny garnitur, który wyciąga się od wielkiego dzwonu, ale na co dzień – po co go brudzić, a poza tym jest za ciężki. Gdy się spojrzy na determinację, z jaką ludzie uprawiają choćby wspomniany triathlon, albo biegają maratony, stosują przeróżne ultrazdrowe diety, widać że nie mieliby żadnych problemów z ascezą, wiedzą jak uformować ciało, by żyło w zgodzie z duchem, w tym duchu nie ma już jednak miejsca dla Boga. I tego się nie zmieni lamentując, że ludzie poganieją, niczego się nie osiągnie nieustannie przestrzegając, ostrzegając, napominając i zrzędząc, trzeba ludzi zachwycić Jezusem. Co realnie zmienia nie tylko stan emocji i myśli w głowie, ale bardzo konkretnie wpływa na ludzkie życie. W zetknięciu z Nim człowiek zdrowieje, zyskuje nieziemską nadzieję, której nie miał, że i on i świat zaczynają układać się inaczej. Cały, popularny dziś na szczęście coraz bardziej również w polskim Kościele, ruch Nowej Ewangelizacji, o tym właśnie jest. Ludzi myślących tymi kategoriami naprawdę jest w nim coraz więcej. I wśród biskupów, i wśród zwykłych wiernych.
Do kogo skierowana jest ta książka? Do katolików? Agnostyków? Ma Pan nadzieję "przekabacić" ateistów? A może do ludzi, którzy przeżywają duchowy kryzys, bez względu na etykietkę, jaką im nadamy?
Absolutnie do wszystkich. Ale najbardziej chciałbym trafić do tych, którym wiara ciąży. Którzy wiedzą, że powinni wierzyć, ale nie wiedzą co ma im to dać, poza ewentualną perspektywą nietrafienia do jakiegoś diabelskiego kociołka po śmierci. Chciałbym, by po tej lekturze uśmiechnęli się choć na chwilę, podnieśli głowę, dostali zastrzyk sił. Może im ich wystarczy, by doczekać do momentu, gdy spotkają w swoim życiu na drodze kogoś, kto im pokaże, a nie tylko powie, że Ewangelia to znaczy dosłownie „Dobre Wiadomości“.
Ateistów czy agnostyków pewnie nie przekonam, utrwalę tylko wśród nich swoją reputację wariata opowiadającego im o Bogu, który kojarzy im się z zadawaniem ludziom cierpienia, katotaliban znów będzie smędził, że głoszę landrynkowego Boga, do tych okopanych na swoich pozycjach nie ma co przemawiać. Mam już po kokardę tej klasycznej polskiej bipolarności, konieczności oflagowania po jednej lub drugiej stronie barykady. Najważniejsi są ci, którzy jeszcze są „w procesie“, którzy w tym tygodniu, może tego wieczora podejmować będą wewnętrzną decyzję: iść do tego Kościoła, czy nie iść. Wierzę, czy nie wierzę.
We wstępie pisze nie szczędzi Pan słów krytyki pod adresem Kościoła, zarówno w Polsce, jak i temu globalnemu - "[Polacy] przez ostatnie 25 lat zmęczyli się swoim widzeniem Kościoła, który walczy z ludźmi, nie o ludzi", pisze Pan. Postanowił Pan książką, wezwaniem do słuchania Jezusa, nawoływać do rewolucji? Do odrodzenia w Kościele uznając, że prosty język i własne doświadczenie zadziałają lepiej niż często nadęte katechezy?

Jeśli krytykuję, to za jedno: za mało Jezusa, za dużo komentarzy. Czepiam się też trochę technikaliów: nie rozumiem na przykład, dlaczego grupą, w którą Kościół wkłada dziś najwięcej duszpasterskich mocy i wysiłku jest grupa 7 – 18 lat. Ja całą parę, jaka idzie dziś w formowanie dzieci, przerzuciłbym na formowanie rodziców tych dzieci, bo to ich zadaniem jest wychowywanie dzieci w wierze, nie księdza. To jednak temat na inną debatę.
W „Hollyfood“ wspominam też jednak o drugiej stronie medalu: jeszcze nigdy w polskim Kościele nie widziałem tyle nowego ducha. Rewolucji nie trzeba w nim robić, ona już się robi. Od dołu, nie od góry, dlatego nie widzą jej ci, dla których Kościół to listy pasterskie, czy występy tego czy innego katopublicysty w telewizji. Że tą rewolucją nie pachnie jeszcze w wielu polskich parafiach? To znajdź sobie taką, w której pachnie, w której i księżom i wiernym chce się chcieć. Jeżdżę dużo po Polsce i widzę, że jest ich coraz więcej. Namierzenie jednej z nich naprawdę nie jest trudne, wymaga jedynie odrobinę pomysłowości i konsekwencji.
Mówi Pan jednak w swoim własnym imieniu, nie Kościoła?
Ja nie wypowiadam się w imieniu Kościoła, nikt nie dał mi takiego prawa. Jestem jednym z milionów polskich katolików, który żyje w tym Kościele, uważa go za swój dom, nigdzie się z niego nie wybiera, świetnie się w nim czuje, mnóstwo rzeczy go w nim wkurza i coraz więcej zachwyca. Piszę o tym: szlag mnie trafia gdy widzę, że w moim kraju każdy napotkany człowiek powie coś o profesorze Chazanie, oraz streści podejście Kościoła do in vitro, a o Chrystusie wybąka dwa słowa, albo ucieknie w popłochu, ale jednocześnie lecę też pod sufit ze szczęścia, bo tylu genialnych inicjatyw, wspólnot, miejsc, rekolekcji na żywo i w internecie, tak „ogarniętych“ i czujących Ducha biskupów, jak dziś – nigdy jeszcze w Polskim Kościele nie widziałem.
Jasne, do naszych mediów, które wyraźnie nie „zdarzają“ dziś coraz bardziej za różnymi obszarami rzeczywistości, to jeszcze nie dotarło, i one widzą tylko tych paru biskupów, którzy jak ćmy do świecy lecą w politykę, ale ja zapewniam panią: tych co – jak pisze papież Franciszek – przeżyli „nawrócenie pastoralne“ znam osobiście. Widziałem ich „na froncie“. Ich praca przyniesie efekty, za pięć lat, za dziesięć, za pokolenie. Od piętnastu lat piszę o Kościele w Polsce i jeszcze nigdy nie byłem takim optymistą, co do jego przyszłości. Będzie pewnie mniejszy, ale będzie żywy! I „Holyfood“ to próba włączenia się w ten rosnący chórek ludzi, którzy mają światu do powiedzenia tylko jedno: „Chrystus zmartwychwstał!“.
W wydanym po latach eseju Leszka Kołakowskiego "Jezus ośmieszony" jest ta sama teza, co w Pańskiej książce, choć w nieco innym aspekcie - Kołakowski pisze, że Europa zapominając o Jezusie gubi własną tożsamość. Pan pokazuje przykłady takiego zagubienia w codziennym życiu.
Nie czytałem jeszcze tego eseju Kołakowskiego. Widziałem też jednak w Europie absolutnych tytanów wiary. Ona nie tylko wydała, ale nie przestanie wydawać świętych, takich jak Jan Paweł II, Edyta Stein, Faustyna Kowalska czy Matka Teresa (z pochodzenia Albanka). Jest w tym jednak Boża Opatrzność, że po tylu europejskich papieżach przyszedł teraz papież z Ameryki Łacińskiej, który nie jest pewnie wybitnym specem od spiętrzania teologicznych pojęć, ale z całą pewnością jest geniuszem relacji. Człowiekiem, z którym – jak podejrzewam – większość ludzi na świecie po prostu chciałaby się spotkać. Ukułem sobie kiedyś taki bon mot, że Jana Pawła II podziwiałem, Benedykta XVI słuchałem i czytałem, a Franciszka mam ochotę naśladować.
Ameryka Łacińska uformowała inny odcień katolicyzmu, skupiony nie na debatach bioetycznych jak udręczona nieustannymi XX- wiecznymi pytaniami o życie i śmierć Europa, a na pytaniu o relacje między ludźmi na co dzień: w pracy, w domu, na ulicy. Pamiętam swoją wizytę w Hondurasie, u mojego przyjaciela kardynała Oscara Maradiagi, który dziś jest szefem grupy kardynałów doradzającej papieżowi. Rozmawiałem z jednym z wykładowców w seminarium w Tegucigalpie, który tłumaczył mi, że podczas gdy w Europie na szczycie hierarchii poważanych w Kościele pojęć stoi prawo, o tyle u nich jest to miłość. To w Ameryce Łacińskiej powstał słynny Dokument z Aparecidy, z którego garściami czerpał papież Franciszek pisząc swój wspaniały program duszpasterski, swoiste expose „proboszcza świata“: Evangelii Gaudium.
To będzie amatorskie uproszczenie, ale na swoje potrzeby streściłbym je tak: świat potrzebuje Ewangelizacji, a jej się nie robi mówiąc, tylko angażując się w bezpośrednią pomoc bliźnim. W opatrywanie ran, w cierpliwie towarzyszenie, w pojenie, karmienie, leczenie, rozsupływanie. Z mocą, prawdziwie głoszone chrześcijaństwo daje człowiekowi nadzieję, która od razu podnosi go z prochu i zmienia mu życie, a nie „Traktat o nadziei“ do czytania przez następne dwa tygodnie.
Nie uniknie Pan jednak zarzutów, że to, co Pan pisze, jest dość naiwne. Sam Pan zresztą pisze, że "napisanie tej książki to ryzyko". Boi się Pan zarzutów w stylu: O, teraz Hołownia będzie nam mówił, jak żyć?
Przez dwadzieścia lat mojej pracy zawodowej usłyszałem już pod swoim adresem chyba wszystkie możliwe zarzuty, nie bardzo umiem się już więc nimi przejmować. Poza tym – nie napisałem tej książki, by zasłużyć na pochwały, czekać na zachwyty. Ja nie umiem ,więc nie piszę książek wybitnych, chciałbym by były tylko i aż pożyteczne. W tej książce odsłoniłem sporo siebie, opowiadam między innymi o doświadczeniu pustyni, jakie miałem przez wiele miesięcy, czego się na niej nauczyłem, czym różni się pustynia od piaskownicy itd. Ostatnio, po rekolekcjach, które na podstawie „Hollyfood“ głosiłem w Poznaniu, podeszło do mnie małżeństwo w średnim wieku. Byli codziennie, słuchali z uwagą, żywo reagowali. Po wszystkim przyszli i kręcąc głowami powtarzali: „To nie może być aż tak proste... Nie, no jak to tak, to nie może być AŻ tak proste!“. Otóż może. Ba – jest. To chyba święty Tomasz pisał, że Bóg jest prosty. Najprostszy z możliwych. I dlatego człowiek ma z Nim (albo wydaje mu się, że ma) tyle zagmatwanych problemów.