Zatonięcie cementowca "Cemfjord" przypomniało, jak niebezpieczna jest praca marynarzy.
Zatonięcie cementowca "Cemfjord" przypomniało, jak niebezpieczna jest praca marynarzy. Fot. RNLI/Wick

Katastrofa cementowca "Cemfjord" znowu przypomniała nam, jak bardzo niebezpieczną jest praca marynarzy. Choć statki naszpikowane są dziś elektroniką i wyposażone w nowoczesne systemy ratownicze, wciąż wystarczy popełnić najdrobniejszy błąd lub trafić na nieco zbyt wzburzone fale, by doszło do tragedii. Lęk przed tym stanowi jednak nieodłączny element życia nie tylko marynarzy, ale także ich rodzin. - Nawet, gdy wiesz, że twój bliski jest bezpieczny, każda taka katastrofa podnosi ciśnienie i przygania najgorsze myśli - mówią nam rodziny tych, co na morzu.

REKLAMA
Te emocje są szczególnie bliskie wielu polskim rodzinom. Polscy marynarze to bowiem wciąż jedna z najbardziej licznych narodowości na morzach i oceanach. Choć niewielu zostało polskich armatorów, znani z profesjonalizmu Polacy stanowią dziś nadal sporą część załóg jednostek pływających pod zagranicznymi banderami. Tak było również w przypadku cypryjskiego "Cemfjorda", którego załogę stanowiło siedmiu Polaków i Filipińczyk.
Gdy bliscy wypływają, zostaje tylko nadzieja, że będzie dobrze...
Tonący cementowiec został zauważony przez prom pasażerski, gdy ponad poziom wody wystawał już tylko fragment dzioba. Po dwóch dniach poszukiwań rozbitków brytyjskie służby ratownicze dały więc za wygraną. Choć jeszcze w poniedziałkowy poranek załogi jednostek ratowniczych otrzymały zadanie "search and rescue", popołudniu "The Guardian" doniósł, iż wszystkich członków załogi uznano za zmarłych.
- To oficjalnie odebrali rodzinom ostatnią nadzieję - mówi Bogna Schultze, 57-letnia gdańszczanka, która "ma na morzu" zarówno męża, jak i syna. - No ale marynarskie rodziny nie są głupie, każdy wie jakie są szanse na przeżycie w lodowatej wodzie. Choć oczywiście nadzieja umiera ostatnia.
Walka o nadzieję nie jest jej obca, bo kilkanaście lat temu sama przeżyła podobne emocje. Po zderzeniu z wrakiem innej jednostki statek jej męża zatonął, a poszukiwania załogi trwały prawie dwie doby. I wtedy nie wszystkich udało się uratować, ale jej ukochany wrócił. - A chyba byłam już pogodzona z tym, że odszedł. Tego dnia, gdy przyszła wiadomość o odnalezieniu ich szalupy, od rana odruchowo byłam już ubrana na czarno. Do dziś śnią mi się tamte dni. Często tak, że mąż jednak nie wraca. Wtedy po przebudzeniu biegnie się od razu do komputera napisać wiadomość z nieodłącznym dopiskiem "KONIECZNIE DAJ ZNAĆ". Jak tłumaczy żona i matka marynarzy, dla rodzin takich, jak jej najgorsza jest niepewność.
Dziś groźne jest nie tylko morze
- Jeśli akurat z nimi nie rozmawiasz, nie widzisz na Skype, to nigdy nie możesz mieć pewności, że wszystko jest w porządku. To myślenie życzeniowe, ale konieczne żeby nie zwariować - przyznaje też Monika Derko, której partner powinien właśnie oddalać się od wybrzeży centralnej Afryki. Opowiadając o trasie najnowszego rejsu młoda sopocianka podkreśla, że marynarskie rodziny drżą o bliskich nie tylko, gdy przeprawiają się oni przez osławione trudnymi warunkami żeglugi miejsca takie, jak szkockie wybrzeża w pobliżu którego zatonął "Cemfjord".
- Jestem z morskiej rodziny, pływał mój dziadek. On zakończył karierę na początku lat 90-tych i wtedy nikomu z nich w głowie nie było, że mogą spotkać jakichś piratów. Kiedyś w rejsie do Helsinek przez przypadek ostrzelali ich tylko Rosjanie - mówi. I jak przekonuje, poza awarią silnika, która zmusiła załogę jej dziadka do kilkutygodniowego przymusowego postoju na wodzie i sprawiła kłopoty z prowiantem, to były wszystkie najbardziej dramatyczne jego wspomnienia.
Niskie koszty, wielkie niebezpieczeństwo
- A dziś co z tego, że w cieplejszych wodach można w "safety suite" wytrwać w morzu nawet kilka dni, gdy to nie żywioł jest największym zagrożeniem - dodaje. I obok piratów, czy terrorystów wymienia też... armatorów. Wielu polskich marynarzy skazanych jest bowiem na pracę w firmach, które za cel stawiają sobie raczej najniższą cenę, a nie najwyższą jakość usług.
- Marynarz powinien wracać zmęczony odpowiedzialną pracą i osamotnieniem na morzu. Dziś tymczasem chłopacy schodzą na ląd sfrustrowani na przykład tym, że ich jednostka notorycznie się psuje, a do naprawy pojawiają się Wietnamczycy, którzy łamaną angielszczyzną przyznają, że armator wyłapywał po prostu najbardziej chętnych do roboty, a nie profesjonalistów... - zdradza Monika.
Walka armatorów o najniższe koszta przynosi efekty w postaci obniżających się standardów pracy. Na własnej skórze przekonała się o tym także zaginiona w tragicznych okolicznościach załoga "Cemfjorda". W środowisku marynarskim spekuluje się, że obecny kapitan mógł słono zapłacić za błąd swojego poprzednika. Nim na mostku zatopionego cementowca stanął Polak, kierował nim rosyjski kapitan. W lipcu pijany w sztok uderzył statkiem o dno mielizny u wybrzeża Danii.
Obawy tez potwierdzają to doniesienia niemieckiego radia NDR, które ujawniło właśnie, że statek miał jedynie warunkową zgodę na użytkowanie nie dalej niż 150 mil morskich od brzegu. Między innymi ze względu na awarię łodzi ratunkowej, której sprawne ramię miało zostać zamontowane dopiero w tym tygodniu. "Cemfjord" zabierał też na pokład dwie dodatkowe pompy, ponieważ stałe urządzenia odprowadzające wodę również były niesprawne.
Samotni
- Nawet jeśli tak było, to i tak sprawa "rozejdzie się po kościach". Środowisko marynarskie nie jest już monolitem, nie wspomaga się. Jak się ludzie znają, to jeszcze może w drobnych sprawach, dla towarzystwa sobie pomagają. Ale dawno minęły czasy, gdy się pływało u kilku armatorów - polskich lub europejskich i wszyscy się znali. Przeczytałam w lokalnej prasie, że połowa załogi "Cemfjorda" była z Gdańska, a najmłodszy chłopak miał 24-lata. Chciałbym ze znajomymi pomóc ich rodzinom, wesprzeć, ale takie czasy, że nawet nie wiadomo, gdzie ich szukać - stwierdza pani Bogna.