Gdy nad Wisłą mówimy o kolędzie, wielu natychmiast na myśl przychodzą osławione koperty, wystawne obiady oczekiwane przez część duchownych i krępujące rozmowy. U niektórych księży wizyta duszpasterska wygląda właśnie tak, ale w rozmowie z naTemat duchowni młodego pokolenia przekonują, że o rezygnacji z tej tradycji nie powinniśmy jednak nigdy myśleć, bo dzięki kolędzie zbyt wielu ludziom można na różny sposób pomóc.
Koperta to nie wszystko...
Początek stycznia to dla wielu Polaków okres wyczekiwania wizyty duszpasterskiej. Przez dekady przyjmowanie kolędy było uznawane za powszechny obowiązek, któremu podporządkowywali się często nawet wyznawcy innych niż katolicyzm religii i niewierzący. W ostatnich latach kolędy są jednak przede wszystkim przedmiotem głębokiej krytyki.
Nie bezpodstawnej, bo co roku w poświątecznym okresie pojawiają się nowe doniesienia o tym, że część duchownych wizytę duszpasterską sprowadza do prostych czynności statystyczny i okazji do podreperowania parafialnego budżetu. Ostatnimi czasy w naTemat donosiliśmy przecież o rozsyłanych wśród wiernych okólnikach na temat sztywnych zasad podejmowania księdza (w tym sugerowane menu i poglądy polityczne, które można prezentować...), czy wykorzystywaniu kolędy do stworzenia zakrojonych na szeroką skalę systemów finansowania parafii.
Czy kolędowanie to jednak na pewno najlepszy sposób na zniechęcenia wiernych do polskiego Kościoła? – Po pierwsze to trochę nieprawda, że wizyty duszpasterskie są tylko polską tradycją, czy też pomysłem na "kościelną inwigilację". Wynikają z dyrektyw prawa kanonicznego, które obowiązuje na całym świecie. Pukać do drzwi wiernych księża powinni więc z obowiązku. W zlaicyzowanych krajach mogą pozwolić sobie na to jak im pasuje. W społecznościach katolickich tak licznych jak w Polsce, trzeba natomiast trochę zinstytucjonalizowania – słyszę od ks. Dariusza, 32-letniego wikariusza z Trójmiasta.
Szansa na pomoc
Młody ksiądz w przeciwieństwie do części swoich rówieśników w sutannach nie ma najmniejszego zamiaru narzekać na konieczność odwiedzania parafian. Bo nie raz przekonał się, że wizyta duszpasterska to najlepsze, co może niektórych ludzi spotkać.
Jak tłumaczy ks. Dariusz, wyjście do parafian to najlepszy sposób, by odnaleźć osoby, które same nie przyjdą poprosić o pomoc. I nic chodzi tu tylko o pomoc duszpasterską czy tę oferowaną przez Caritas.
– W mojej dotychczasowej karierze "kolędnika" najbardziej zapadła mi pewna bardzo ceniona w swojej lokalnej społeczności rodzina. Dość jeszcze młode, bogate małżeństwo uchodzące za idealne. On przedsiębiorca, ona szczęśliwa mama trójki dzieci. Ludzie z kategorii przyjaciół parafii, którzy zostają po nabożeństwie wymienić uśmiechy czy strzelić small talk na temat wydarzeń w kraju i na świecie – wspomina duchowny.
I zapewne tylko taki obraz tej rodziny miałby, gdyby nie wizyta duszpasterska, która już tak idealna nie była. – Było przemiło, aż się zasiedziałem i jak na stereotypowego księżula na kolędzie objadałem. Aż tu nagle temat zszedł na rozmowę z dziećmi o marzeniach. "Żeby mama tak nie płakała jak ją tata bije" – wypaliła ich córeczka. Zdębiałem i nawet nie miałem czasu dojść do siebie, bo on nadal kulturalnie, ale stanowczo wyprosił mnie za drzwi – mówi.
Następnego dnia ksiądz przyjechał więc w południe, gdy ten "idealny" mąż był w pracy i zabrał ze sobą przyjaciółkę psycholożkę. – Kilka dni zajęło jej dotarcie do tej kobiety, ale udało się ją z tego tak świetnie zakamuflowanego piekła wyrwać. Byłem tam we właściwym czasie i miejscu. Dziś czekamy nawet na rozstrzygnięcie sprawy o znęcanie się – mówi z nieukrywaną dumą.
Nie każdy przyjdzie sam
Na pozytywny wymiar powszechnych wizyt duszpasterskich zwraca uwagę także o. Damian, który obecnie pełni posługę w Rzeszowie. – Zlikwidować kolędę? Zaproponujmy to tym wszystkim starszym czy schorowanym ludziom, którzy wyglądają księdza z ministrantami jakby to sami Kacper, Melchior i Baltazar nadchodzili.
– Nie mówię o tych, co próbują urządzać z wizyty duszpasterskiej małe przyjęcie komunijne albo ślub. Jestem "w firmie" prawie 10 lat. Moja pierwsza parafia to były pustoszejące bloki po PGR w małopolskiej wiosce. Średnia wieku tych, którzy nie uciekli może około 50 lat i to liczona, jak jakieś wnuki przyjechały latem. Ci ludzie naprawdę nie mieli wielu powodów i ochoty nie tylko do świętowania, ale życia w ogóle. PGR dawno zamknęli, dzieci wyjechały. Została bieda i Kościół. I my mieliśmy ich zostawić? – pyta.
I również zwraca uwagę, że kolęda to jedna z niewielu możliwości, by zweryfikować, kto w parafii naprawdę potrzebuje wsparcia. – Z Caritas czy proboszczowskimi środkami na pomoc jest identycznie jak z pomocą społeczną. Sami pukają do nas najczęściej ci, którzy dobrze wiedzą, jak sobie w życiu poradzić. Potrzebujący, ale i zaradni choćby na tyle, by tę pomoc znaleźć – tłumaczy.
Z doświadczenia zakonnika wynika tymczasem, że najbardziej ratunku potrzebują ludzie, którym duma, depresja albo po prostu głęboka niezaradność nie pozwalają o to prosić. – Pomoc społeczna po domach nie chodzi lub zapuka raz i sobie pójdzie. My mamy większe, ponad dwutysiącletnie doświadczenie, więc się z tą pomocą czasem pozwalamy po prostu wprosić – stwierdza o. Damian.
Ludzie mówią najwięcej o księżach, którzy od progu rozglądają się za kopertą lub na siłę wpychają się do mieszkania. Milczy się tymczasem o tych, którzy dzięki kolędzie mają szansę odnaleźć ludzi, którym trzeba pomóc.