W PRL mieliśmy problem z seksem, bo ten był mocno ztabuizowany. Był sprawą nieco wstydliwą, bo i internet, którego nie było, nie mógł nikogo uświadomić. Co jednak robiono, gdy już nastąpił niechciany akt poczęcia? Aborcję, bo ta od 1956 roku była w Polsce Ludowej zupełnie legalna. I to w tym problem widzi abp Henryk Hoser, dla którego peerelowska ustawa jest przyczyną dzisiejszej "samobójczej polityki".
W wywiadzie dla Razem TV hierarcha szacował, że było ich w PRL-u 800 tysięcy rocznie (błędnie, nie było ich aż tak dużo). Według niego, ludzie, którzy z prawa do aborcji wtedy korzystali, "namawiają teraz młodych do kontynuowania tego strasznego żniwa".
Ale abp Hoser główny problem widzi w "narzuconym nam przez Unię Europejskiej" dostępie do pigułki "tuż po" bez recepty, przez którego - w jego opinii - "Europa popełnia samobójstwo". Na Starym Kontynencie, również w Polsce, ma jego zdaniem panować mentalność, która doprowadzi społeczeństwa do upadku wartości. Ma to być efekt wykonywanych dawniej aborcji. No więc jak było za przywołanego przez abp. Hosera PRL-u?
Zaczęło się w 1955 roku, kiedy na przerywanie ciąży ze wskazań zdrowotnych zezwolono w Związku Sowieckim. Idąc za przykładem z góry Polska zalegalizowała aborcję już w 1956 roku. Podobnie jak inne kraje bloku - Węgry i Bułgaria. W kolejnym roku ustawę aborcyjną przyjęły Rumunia i Czechosłowacja. Wyjątkiem od reguły była Jugosławia - tam przepisy pozwalające na aborcję istniały od 1951 roku.
W PRL, tak jak i w innych "demoludach", na aborcję zezwolono... ze strachu. Z obawy przed katastrofą demograficzną, jaką wieszczono w związku z zyskującymi popularność nielegalnymi metodami spędzania płodu i jego konsekwencjami. Z troski o zdrowie kobiet - jak tłumaczono - które przechodząc takie aborcje, dokonywane w warunkach daleko różniących się od szpitalnych, często nie mogły już potem zajść w ciążę.
Szacuje się, że tylko w pierwszej połowie lat 50. doszło do ok. 300 tys. "podziemnych" aborcji; prawie co trzecia kobieta, która na ten krok się zdecydowała, zapłaciła za to własnym zdrowiem.
Przepisy uchwalone w 1956 roku pozwalały na usunięcie ciąży ze względów medycznych, gdy ciąża była wynikiem przestępstwa, m.in. kazirodztwa czy gwałtu, a także ze względu na trudną sytuację ekonomiczną. W praktyce jednak aborcję wykonywano wówczas na życzenie pacjentki.
Zgodnie z ustawą, kobiety były zobowiązane przedstawić ginekologom pisemne oświadczenia dotyczące swojego stanu zdrowia i sytuacji życiowej. Lekarze byli zobowiązani je weryfikować, ale tylko do 1959 roku. Od tej pory aborcję przeprowadzono tylko i wyłącznie "na życzenie" samych zainteresowanych. Kluczowe było przedstawienie lekarzowi stosownej deklaracji. Ten miał obowiązek wskazać pacjentce nie tylko placówki dokonujące aborcji, ale także "przeszkolić" ją z metod antykoncepcji.
Wraz z wejściem wżycie ustawy aborcyjnej liczba lekarskich usunięć ciąży znacznie wzrosła (największy poziom osiągnęła w 1961 roku), jednak mniej więcej od połowy lat 60. zaczęła spadać. W następnej dekadzie średnia liczba dokonywanych aborcji mieściła się w przedziale 300-500 tys. rocznie. Niektóre kobiety stosowały wizytę u ginekologa jako... swoisty środek przeciwporodowy. Decydując się na przerwanie i usunięcie ciąży kontrolowały po prostu liczbę własnego potomstwa. Czyniły to wielokrotnie.
Jednocześnie w kraju działały poradnie świadomego macierzyństwa, a koncepcję "szczęśliwych rodzin" lansował resort zdrowia i opieki społecznej. Za kształt kampanii odpowiadało Towarzystwo Świadomego Macierzyństwa. Rozpowszechniało m.in. wiedzę o pojawiających się na rynku nowych środkach umożliwiających uniknięcie niechcianej ciąży.
Wybór był bogaty: od prezerwatyw, środków plemnikobójczych w płynie czy tabletkach, błony pochwowe, wkładki domaciczne, czyli tzw. spiralki oraz pigułki hormonalne. Na temat ich skuteczności rozpisywała się ówczesna prasa kobieca z tygodnikiem "Przyjaciółka" na czele. Antykoncepcja swoją drogą, ale Polacy na dobre przywykli wtedy do stosunków przerywanych i kalendarzyków małżeńskich.
Wprowadzeniu ustawy aborcyjnej w 1956 roku, a także zmianom w seksualności, jaką ów akt prawny za sobą niósł, towarzyszyła ożywiona dyskusja. Podobnie jak dziś, choć w roli ekspertów - zauważa dr Agnieszka Kościańska w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" - nie występowali hierarchowie kościelni. Nie powoływano się też na klauzulę sumienia.
Prof. Bogdan Chazan – dziś jeden z największych przeciwników aborcji – w czasach PRL sam je przeprowadzał. Po latach przeprosił publicznie za błędy z przeszłości. Jego koleżanki i koledzy po fachu, którzy przyzwyczajeni za komunizmu do aborcji ciągle "zabijają" nienarodzone dzieci, piętnuje teraz abp Hoser.
Tyle że teraz mamy w Polsce zupełnie inne prawo aborcyjne. Zaostrzono je w 1993 roku, kiedy przyjęto ustawę o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży.
W ustawie zapisane są trzy przypadki, w których można usunąć ciążę: gdy przemawiają za tym wskazania lekarskie, bo ciąża stanowi zagrożenie dla życia i zdrowia kobiety, kiedy jest wynikiem czynu zabronionego, albo kiedy badania prenatalne pozwalają określić, że płód jest ciężko uszkodzony.
Reklama.
Udostępnij: 234
"Trybuna Ludu" z 1956 roku
Fakt, że dokonuje się corocznie nielegalnie co najmniej 300 tys. zabiegów przerywania ciąży, a więc że co najmniej 600 tys. osób rocznie (lekarzy i pacjentek) formalnie popełnia przestępstwo – co jest publiczną tajemnicą – oznacza tolerowanie fikcji, jest przejawem zakłamania w życiu społecznym.Czytaj więcej
Dr Agnieszka Kościańska o dyskusji dot. aborcji w PRL
Dzisiaj jest niezwykle spolaryzowana - jedni mówią, że to zabójstwo, inni - że prawo kobiety. Brak jest przestrzeni na dialog. A wtedy było nawet miejsce dla głosu zwolenników prawa kobiet do aborcji, którzy uważali, że trzeba ograniczyć liczbę zabiegów. Nie pojawiały się argumenty religijne, chyba że w listach od czytelniczek. Głównie zastanawiano się jednak nad tym, jak wpływa to na zdrowie kobiet, jakie może mieć konsekwencje psychiczne. Teraz jak mamy debatę aborcyjną, to dyskutują księża.Czytaj więcej
źródło: "Gazeta Wyborcza"
Roma Ligocka dla naTemat
Wtedy nie było żadnych środków antykoncepcyjnych, ani pigułek, ani prezerwatyw. Lęk przed zajściem w ciążę towarzyszył każdej kobiecie od chwili, kiedy była 12-letnią dziewczynką. Wtedy aborcja była jedynym wyjściem, które nie spotykało się z potępieniem społecznym. Kiedy prowadziłam swoją koleżankę do lekarza, żadna z nas nie miała żadnej, najmniejszej świadomości, że robimy coś złego. Jestem najdalsza od pochwały aborcji, ale kobiety powinny mieć po pierwsze świadomość, a po drugie - wsparcie. W tę stronę powinno to iść, nie w stronę potępienia.Czytaj więcej
Prof. Bogdan Chazan o legalnej aborcji w PRL
W miarę upływu czasu zorientowałem się i doszedłem do wniosku, że zabijanie dziecka nie jest czymś właściwym. Wstydzę się tych czasów i żałuję.Czytaj więcej