W ostatniej chwili przed ciszą wyborczą poprzedzającą niedzielne wybory we Francji kandydat socjalistów i faworyt do zwycięstwaFrançois Hollande do szerokiego wachlarza swoich odważnych postulatów dodał jeszcze jeden. By z polityki na dobre pozbyć się seksizmu. Więcej kobiet na najwyższych stanowiskach i 50-proc. parytet płci w rządzie. Taka ma być Francja Hollande'a. Czy kiedyś podobnie może wyglądać Polska?
Podobno francuski polityk postanowił złożyć tak daleko idące obietnice, by pozbyć się wizerunku pana w średnim wieku, którego otaczają tylko podobni mu mężczyźni. W pierwszej turze przypłacił to przegraną z Nicolasem Sarkozym wśród francuskich kobiet, które w większości wolały oddać głos na urzędującego prezydenta. W zasadzie konserwatystę, ale przecież męża byłej popularnej top modelki. O Hollandzie mówiono w tym kontekście raczej jako o samolubnym draniu, który po 30 latach zostawił partnerkę, z którą ma czwórkę dzieci. Czyli Segolene Royal, która przed pięcioma laty również była kandydatką Partii Socjalistycznej i walcząc z Sarkozym miała za sobą prawdziwy mur Francuzek. Dlatego François Hollande musiał dzisiaj postawić wszystko, by mieć pewność, że serca kobiet będą w niedzielę po jego stronie. Przyrzekł więc, że jest feministą, a wśród obietnic złożonych Francuzkom znalazło się przywrócenie resortu ds. praw kobiet i takie obsadzenie stanowisk w przyszłym gabinecie, by była w nim równa ilość przedstawicieli obu płci. Jeżeli po wygranych wyborach lider francuskich socjalistów będzie chciał zabawić w Pałacu Elizejskim na dłużej, nie uda mu się to bez spełnienia tych postulatów.
Już teraz pokazał jednak, że w dzisiejszych czasach w Europie trudno wygrywać wybory zapominając, lub przemilczając potrzeby kobiet. Choć nie jest to niemożliwe i w wielu krajach rządy wciąż wyglądają, jak zamknięte kluby wyłącznie dla starszych panów. Polska nie wygląda tutaj najgorzej, nie ma jednak wątpliwości, że duch seksizmu nad nadwiślańską sceną polityczną ma się bardzo dobrze. I nie szkodzą mu żadne kosmetyczne zabiegi, typu ustanowienie parytetu płci na listach wyborczych. Wyniki ostatnich wyborów parlamentarnych pokazują to przecież najdobitniej. Pierwszy raz odbyły się zgodnie z zasadą, że 35 proc. kandydatów musiały stanowić panie. Efekt? Do Sejmu weszło o zaledwie 3 proc. więcej kobiet, niż w poprzednich wyborach i dzisiaj posłanki zajmują wciąż tylko 23 proc. miejsc na sali obrad. Większość najważniejszych polityków po wyborach mówiła, że to sukces. W końcu te kilka procent pozwala stwierdzić, że panie stanowią już ponad jedną piątą. Środowiska feministyczne oceniły to jednak znacznie bardziej realistycznie. Jako kpinę z równości. Szczególnie, że większość partii parytetowe wymogi załatwiła w ten sposób, że kobiety dostały miejsca na samym końcu listy.
W tych samych - z założenia przełomowych dla kobiet - wyborach seksizm okazywał się jednak świetnym sposobem na zdobycie rozgłosu. - Jeżeli koło partii kręcą się osoby, kobiety nieatrakcyjne, to jest coś anachronicznego, coś co odstręcza wyborców - ocenił w kampanii wyborczej kandydat SLD Leszek Miller. Powracający z politycznego niebytu były premier szybko znalazł się dzięki temu na czołówkach wszystkich mediów. O seksistowskim socjaliście z Polski pisały nawet redakcje w Wielkiej Brytanii i Niemczech. I potwierdziło się, że nie ważne, jak mówią byle nazwiska nie przekręcili. - Zasłynął seksistowskimi wypowiedziami i jest znienawidzony przez organizacje kobiet - pisał niemiecki dziennik "Sueddeutsche Zeitung", gdy Miller triumfalnie powrócił do szefowania Sojuszowi. Bo nad Wisłą otwarty seksizm to wciąż u polityka atut. Gdy we Francji lider socjalistów musi udowadniać swój feminizm, jego polski kolega zdobywa władzę dzięki funkcjonowaniu jako "sztandarowy seksista". Uwagę na ten paradoks w Dzień Kobiet zwrócił Robert Biedroń z Ruchu Palikota. - Leszek Miller jest sztandarowym seksistą w polskiej polityce, którą to łatkę sam sobie dokleił swoimi wypowiedziami na temat kobiet - stwierdził na antenie Radia ZET.
O pewnego rodzaju fenomenie seksizmu w polityce niedawno wspominała również blogerka naTemat, socjolog Anna Dryjańska. "Seksizm, podobnie jak rasizm, ma wiele stopni natężenia - nie trzeba nazwać kandydatki bezwzględną suką, wystarczy debatować o tym, czy zdoła pogodzić mandat poselski z wychowaniem dzieci, choć nikt nie troszczy się w podobny sposób o kandydata. Jest to specyficzny rodzaj negatywnej kampanii, który, jak dowiodły badania, znacząco zmniejsza szanse kobiet w wyścigu wyborczym - pisała. Nasza ekspertka zwraca również uwagę, że w polityce seksizm bywa przemyślaną strategią, ale często funkcjonuje też jako norma. Także wśród zajmujących się polityką dziennikarzy. "W relacjach medialnych wygląd polityczek jest omawiany znacznie częściej i bardziej szczegółowo niż aparycja polityków. Dowodzi tego wiele badań prowadzonych od lat 70" - wskazuje Dryjańska.
Ale seksizm to nie tylko dobry sposób na zaistnienie dla tych, którzy dyskryminujące poglądy prezentują. Dzięki nim na szerokie wody mają szansę wypłynąć także ci, którzy je krytykują. Robiąc na przykład wielką aferę z drobnego incydentu. W problem rangi narodowej pewna mazowiecka aktywistka Partii Kobiet próbowała przecież zamienić niestosowny komentarz premiera Donalda Tuska o niedopiętym guziczku pewnej dziennikarki. O szefowej regionalnych struktur nikt nie słyszał tak długo, aż z pomocą nie przyszli jej seksiści. Podrzucając temat, dzięki któremu przez kilka dni media chętnie słuchały, jak zarzuca premierowi i jego ugrupowaniu, że są największymi wrogami kobiet w historii Rzeczpospolitej.