Dobiegła końca fascynująca, niebezpieczna i niezwykle śmiała wyprawa kapitana Tomasza Cichockiego dookoła świata. Polak niedługo zawinie do francuskiego Brestu, skąd startował 312 dni temu.
Zapewne wypływając z portu 1 lipca 2011 roku Tomasz Cichocki nie wyobrażał sobie jak dramatyczne sytuacje będą go czekały podczas planowanej od 2003 roku wyprawy. Pierwsze kilka dni przebiegało spokojnie i bezproblemowo. Po 10 dniach żeglugi pokonał magiczną barierę 1000 mil morskich, miesiąc zajęło mu przekroczenie równika Jednak pogoda nie rozpieszczała, bo po 45 dniach zaczęły się problemy z zasilaniem spowodowane słabym wiatrem.
Jednak pomimo problemów w połowie września "Cichy" minął przylądek Dobrej Nadziei. Niestety po minięciu go i wpłynięciu na wody Oceanu Indyjskiego żeglarz musiał raz po raz stawiać czoła silnym sztormom. Relację z pierwszego z nich skwitował "Podobało mi się!", jednak gdyby wiedział co spotka go kilka dni później nie cieszyłby się tak z porywistych wiatrów. - Zarówno forma fizyczna jak i psychiczna muszą dopisać - mówi kapitan Krzysztof Baranowski, który dwukrotnie opłynął świat w samotniczym rejsie. - Podczas takiej wyprawy równie dobrze można odejść od zmysłów i nabawić się kontuzji, a to bardzo niebezpieczne w samotniczym rejsie. Ale Kapitan Cichocki pokazał hart, bo taki rejs to bardzo trudna rzecz - chwali młodszego kolegę.
29 września silny sztorm spowodował uszkodzenie płetwy sterowej. Jednak nie była to najgorsza rzecz tamtej nocy, bo kilka godzin później po uderzeniu fali Cichocki upadł i stracił przytomność. Po tych wydarzeniach musiał zawrócić do australijskiego Port Elizabeth. Przez to niestety prysnęły szanse na wpisanie rejsu do Księgi Rekordów Guinessa, ale Cichocki postanowił kontynuować rejs tak, jakby nadal walczył o rekord. - Bardzo się cieszę, bo wydawałoby się, że awaria przerwie rejs. Było wiele niepokoju bo wysiadła łączność, później AIS [system lokalizacji jachtów - red.]. Ale to pokazuj, że najmocniejszym punktem takiej wyprawy jest człowiek, bo elektronika może wysiąść, ale człowiek płynie mimo to - nie kryje radości z poczynań Cichockiego kapitan Baranowski.
Niestety pod koniec listopada, niespełna miesiąc po opuszczeniu australijskiej mariny, na "Polskiej Miedzi" zepsuł się system łączności. Od tej chwili nie ma stałego kontaktu z Cichockim, a jego położenie śledzono za pomocą systemu AIS. Kilkakrotnie udało się też nawiązać kontakt z Polakiem z pokładów przepływających nieopodal statków za pomocą krótkofalówek. Na domiar złego w drodze powrotnej przez Atlantyk utracono sygnał z nadajnika AIS. Po 42 dniach bez żadnej informacji o położeniu jachtu Cichockiego udało się namierzyć "Polską Miedź" w pobliżu Azorów.
Śmiałka czekało już więc zaledwie kilkanaście dni żeglugi do portu w Breście i zamknięcia "pętli". Od chwili minicia latarni Point Du Petit Minou o godzinie 19.00 polskiego czasu jest jednym z kilku Polaków i jednym z niewielu ludzi na świecie, którym się udało. - Pewnie co drugi żeglarz chciałby opłynąć samotnie świat - uważa kpt. Krzysztof Baranowski. - Ale albo nie ma możliwości albo środków na wyprawę. Chociaż wbrew pozorom, nie jest to taki drogi sport, jakby się mogło wydawać. Najdroższym elementem wyprawy jest jacht, pozostałe koszta - szczególnie przy wyprawie bez zawijania do portu - są stosunkowo niskie. Ale nie każdy ma predyspozycje do takiej wyprawy - podsumowuje legenda polskiego żeglarstwa.