Poszukiwany od ponad 40 dni Polak samotnie opływający świat odnaleziony! Kapitan Tomasz Cichocki został zlokalizowany przez internautę, który wyśledził sygnał nadawany przez jego łódź. Jednak nie wszystkie zaginięcia samotnych wojażerów kończą się tak szczęśliwie.
- Jesteśmy bardzo szczęśliwi - mówi naTemat Krzysztof Mikunda, manager Cichockiego. Cieszy się, że rozpoczęta tydzień temu akcja poszukiwacza przyniosła skutek, a duża w tym zasługa zaprzyjaźnionych internautów. To właśnie jeden z nich - Zbigniew Świacki - odnalazł sygnał jachtu “Polska Miedź” na mapie marinetraffic.com. Wiadomość ogłosił zaraz na stronie “Find Tom Cichocki”, którą spontanicznie założyli zaprzyjaźnieni internauci by wspomóc poszukiwania. Jak mówi Mikunda bardzo zaangażował się też Robert Krasowski, który pomógł w kontaktach ze służbami poszukiwawczymi. O zaginionej polskiej jednostce wiedzieli też krótkofalowcy, którzy kontaktowali się z okrętami pływającymi w rejonie trasy którą przemierzał Cichocki.
Teraz przed śmiałkiem około 1300 mil. Podróż do mety w Breście może zająć jeszcze od 10 do nawet 14 dni. I nie będzie to podróż łatwa - na jachcie nie działa system komunikacji, więc nie wiadomo w jakim stanie jest żeglarz. - W przypadku, gdy próbuje się pobić rekord świata w samotnym opłynięciu globu, nie ma mowy o kontakcie z inną jednostką lub zawinięciu do portu - kapitan jest zdany na siebie. Co prawda po zniszczeniu płetwy sterowej i kontuzji Tomasz musiał dokonać napraw w Port Elizabeth, ale zdecydował, że będzie kontynuował rejs tak, jakby nadal płynął po rekord - informuje Krzysztof Mikunda. Dlatego też Cichocki nie zdecydował zawinąć do australijskiego Perth, gdy pośrodku Oceanu Indyjskiego zepsuł się telefon.
To już drugie szczęśliwe odnalezienie na morzu w przeciągu ostatnich dwóch miesięcy. Na początku marca cała Polska żyła dramatycznymi poszukiwaniami Jana Lisewskiego, gdańszczanina próbującego na kite-surfingu przepłynąć Morze Czerwone. Po dwóch dobach akcji udało się go uratować saudyjskim służbom przybrzeżnym. Ta odważna wyprawa mogła skończyć się znacznie gorzej.
Najniebezpieczniejsze regaty świata
Jak dwie z ośmiu edycji najsłynniejszych samotniczych regat na świecie Velux 5 Oceans. Podczas drugiej edycji, która odbywała się w latach 1986-87 po długich poszukiwaniach odnaleziono dryfującą jednostkę francuza Jean’a Jacques’a de Roux. Sternika nie było na pokładzie. Z kolei w połowie lat 90., podczas czwartej edycji regat życie stracił Hary Mitchell. - Trasa tych regat prowadzi przez niezwykle trudne akweny. Tam nie ma ludzi, którzy pływają turystycznie. Każdy dzień tam, to jest walka o przetrwanie - mówi naTemat Waldemar Heflich, redaktor naczelny magazynu “Żagle”. - W obecnej edycji Volvo Ocean Race, drużynowego wyścigu dookoła świata, mimo czterech uszkodzonych jachtów wszyscy dopłynęli do mety kolejnego etapu - dodaje. Dziennikarz przypomina też, że podobną i równie trudną trasą płynie kapitan Cichocki.
O tym, jak trudno pokonać pięć odcinków samotniczej trasy Velux 5 Oceans świadczą też przeżycia Zbigniewa Gutkowskiego - jedynego Polaka, który wziął udział w tej rywalizacji i zajął w niej drugie miejsce. Udało mu się to pomimo pękniętego łuku brwiowego, kontuzji żeber i wielu problemów technicznych m.in. z kilem. Ale zaginięcia żeglarzy zdarzają się nie tylko podczas transoceanicznych rejsów. Często wypadki zdarzają się na jeziorach, nawet niewielkich albo przy blisko brzegu.
Tak jak w przypadku żeglarza i konstruktora Bernarda Kuczerę. “Żeglarz o lwim sercu” - jak nazywali go przyjaciele - zaginął u wybrzeży Nowej Zelandii podczas rekreacyjnego rejsu swoim niewielkim jachtem. Na kilka godzin przed tragedią spotkali go rybacy płynący na łowisko. Gdy kilka godzin później wracali do portu jacht Polaka był pusty.
Nie tylko zresztą żeglarstwo może okazać się niebezpiecznym sportem. Setki ofiar pochłonęły już góry, zarówno najsłynniejsze ośmiotysięczniki jak i niższe szczyty, choćby w polskich Tatach. Często słyszymy o kłopotach alpinistów, którzy w trudnych warunkach pogodowych mają problemy z zejściem ze szczytu. Tak było w przypadku polskich śmiałków, którzy jako pierwsi w historii zimą zdobyli Gasherbrum w górach Karakorum. Po wejściu na szczyt mieli problemy z powrotem do bazy i dopiero po kilku dniach przyleciał po nich helikopter. Ta przygoda zakończyła się szczęśliwie. Inaczej niż na przykład wyprawa Marcina Jerzego S. 26-latek, który samotnie wspinał się w peruwiańskich Andach i tam też zginął w lipcu 2011 roku. Dołączył do całej plejady polskich i światowych gwiazd alpinistyki. Jednak mimo tego samotnicze i ekstremalne wyprawy wciąż przyciągają kolejnych śmiałków, którzy by spełnić marzenia są gotowi poświęcić wiele. Nawet życie.