
W środku Europy, kraju słynącym na świecie z walki o demokrację na 24 godziny można pozbawić człowieka wszystkich praw i godności, zafundować mu traumę na całe życie, a na koniec wystawić za to wszystko rachunek na kilkaset złotych. Tak kończy się w pobyt w izbie wytrzeźwień, do której wbrew wszelkim pozorom trafić całkiem łatwo i to nawet nie przykładając kieliszka do ust. W rozmowie z naTemat nawet były szef jednego z takich miejsc przyznaje, że to pozostałość po opresyjnym systemie komunistycznym i mechanizm, w tryby którego łatwo wpaść przez zwykłego pecha.
Dobitnie przekonał się o tym właśnie pewien chory na cukrzycę mieszkaniec Zabrza, o przypadku którego donosiły w weekend media. Mężczyzna zasłabł w autobusie, co nie spodobało się kierującemu pojazd. Uznał, że to kolejny pijak i wezwał na pomoc strażników miejskich. Ci postąpili równie schematycznie, bo skoro ktoś w Polsce traci przytomność w autobusie, to musi być pijany. Tak potrzebujący pomocy lekarza cukrzyk trafił na izbę wytrzeźwień. Dopiero obsługa tego miejsca zauważyła, że człowiek ten ma na ręku opaskę wyraźnie informującą o chorobie.
- Bo tam nie jest się pacjentem. Okazujesz się śmieciem, zerem, z którym panowie i władcy w białym fartuchu mogą zrobić, co im się tylko podoba - mówi mi Kamil, który pobyt na izbie wytrzeźwień zaliczył kilka miesięcy temu. W jego przypadku funkcjonariusze się nie pomylili. Był pijany w sztok i zasnął wracając pociągiem do domu. Zamiast na swojej stacji, obudził się na łóżku izby, do której miał go wysłać patrol SOK.
Byłem ubrudzony wymiocinami, których nie mogłem nawet zetrzeć, bo ręce mi skrępowano. Obok jakiś mężczyzna akurat załatwiał potrzeby fizjologiczne na niczym nieosłoniętej od reszty pomieszczenia ubikacji. Inny przeraźliwie walił w drzwi i krzyczał. Byłem przerażony. Myślałem, że to szpital psychiatryczny lub więzienie i też zacząłem krzyczeć, ale ktoś przyszedł chyba dopiero po dwóch godzinach. I tylko kazał "zamknąć się" temu krzyczącemu, grożąc mu gazem. Mną się nawet nie zajął.
- I dobrze, bo to wciąż miejsca poza prawem. Do których nie raz trafia się pechowo lub przez pomyłkę, jak ten cukrzyk - stwierdza Adam*, emerytowany już lekarz jednej z izby wytrzeźwień, które działały w Trójmieście. W nadmorskiej aglomeracji tego typu placówki zostały bowiem pozamykane już kilka lat temu, a ich zadania - zgodnie z europejskimi standardami - przejęły wspólnie policja, szpitale i noclegownie należące do samorządu lub organizacji społecznych.
Izby takie, jak nasze istnieją jeszcze tylko w Rosji. Bo tam też piją "wszyscy", ale zarazem współczucia dla pijących nie ma za grosz. W krajach demokratycznych tymczasem panuje zasada, że każdemu należy się szacunek. Nawet, gdy upodli się alkoholem.
