Marszałek Radosław Sikorski ogłosił termin termin wyborów prezydenckich. Zaskoczenia nie było. Do urn wyborczych udamy się – zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami – 10 maja. – To ukłon w stronę prezydenta Bronisława Komorowskiego – protestuje Prawo i Sprawiedliwość. Platforma odbija piłeczkę i przekonuje, że termin nie ma znaczenia.
Końcówka kampanii – czas dla Komorowskiego
Wbrew temu, co mówią przedstawiciele partii rządzącej – data ma istotne znaczenie. W przeciwnym razie, spór o nią nie emocjonowałby żadnej ze stron. Prawo i Sprawiedliwość od kilku tygodni przekonuje, że PO układa kalendarz pod obecnego prezydenta.
10 maja to termin, który wyjątkowo mu sprzyja. Tydzień po uroczystościach związanych z rocznicą uchwalenia Konstytucji 3 maja i Święcie Flagi. Dwa dni po wielkich obchodach 70. rocznicy zakończenia II wojny światowej z udziałem najważniejszych przedstawicieli władz sąsiednich krajów. To doskonały czas dla Bronisława Komorowskiego. Choćby opozycja dwoiła się i troiła, z racji swojej funkcji to właśnie on będzie w tych dniach najbardziej eksponowanym w mediach politykiem.
Sam Komorowski toczy w tej chwili bój o to, aby wygrać wybory już w pierwszej turze. Pierwsze sondaże dawały mu około 60-65 proc. poparcia. Dziś Komorowski może liczyć na średnio 52-55 proc. Wynik topnieje, więc na ostatniej prostej liczył się będzie każdy procent i każdy głos.
Magia wyborczej daty
W wyborach data nigdy nie jest bez znaczenia. Wielu wyborców podejmuje decyzję na ostatnią chwilę. O tym czy w ogóle pójść na głosowanie i po której stronie się opowiedzieć decydować może nie tylko liczba, ale też pogoda, poczucie humoru i wiele innych czynników, których na pozór nigdy nie połączylibyśmy z polityką.
Warto przypomnieć chociażby referendum akcesyjne decydujące o wejściu Polski do Unii Europejskiej. Długi weekend, Polacy wracający z wypoczynku, a w Kancelarii Premiera widać duży niepokój o ważność całego głosowania. Jeszcze na kilka godzin przed zamknięciem lokali wiele wskazywało na to, że nie uda się przekroczyć koniecznej granicy 50 proc. Panika. Co zrobić? Jak zachęcić Polaków? Policjanci nie zatrzymywali wracających z urlopów, a księża wygłaszali odpowiednie apele w swych kazaniach. Stawiano na głowie, aby ułatwić obywatelom dostęp do urn. – My tu gadu gadu, a wróbelki ćwierkają, że musimy mieć jeszcze kilka procent. Biegnę głosować – sygnalizował w popularnym wówczas „Teleekspressie” Maciej Orłoś.
Doświadczenia uczą. Dziś termin 3 maja, który także – zgodnie z prawem wyborczym – jest możliwy, w ogóle nie brany był pod uwagę.
Dla PiS każdy głos się liczy
Nawet w przypadku kampanii permanentnej, jaką obecnie prowadzą (lub powinni prowadzić politycy) ostatnia prosta ma wyjątkowe znaczenie. Oburzenie Prawa i Sprawiedliwości w związku z wyznaczonym terminem nie dziwi. Andrzej Duda walczy o wejście do drugiej tury, czy wręcz o to, by w ogóle do niej doszło. Choć sam przekonuje, że termin jest bez znaczenia, wydłużona o tydzień kampania (gdyby wybory odbyły się 17 maja) dałaby mu większe szanse na to, aby zdążyć przebić się przez prezydencki splendor.
Dodatkowo, decyzja Radosława Sikorskiego uniemożliwia politykom Prawa i Sprawiedliwości zorganizowanie comiesięcznych obchodów w związku z katastrofą smoleńską i mocne pozycjonowanie Dudy jako kontynuatora dorobku Lecha Kaczyńskiego.
Bronisław Komorowski zakończy kampanię w wielkim stylu. 70 obchody zakończenia II wojny światowej rozpoczynają ciszę wyborczą. Andrzej Duda znaleźć równie efektywny pomysł na podsumowanie. Taki, a nie inny termin bardzo mu to utrudnia.