Gdy przedostatniego dnia września 1938 roku w stolicy Bawarii przywódcy Starego Kontynentu poświęcili Czechosłowację w imię wyższych wartości, Europa żyła iluzjami. Dziś stolicą dyplomacji jest Mińsk, a głównym aktorem - Władimir Putin. To on rozdaje karty - zupełnie jak Hitler, gdy na Zachodzie łudzono się jeszcze, że pokój jest na wyciągnięcie ręki.
Wtedy, 77 lat temu w Monachium, obecni byli wszyscy wielcy. Był sprawca całego zamieszania Adolf Hitler, był faszystowski duce Benito Mussolini. Zjechali też francuski premier Edouard Daladier oraz szef rządu Wielkiej Brytanii Neville Chamberlain. Ten ostatni, konserwatywny dżentelmen w pełnej krasie, wracając z rozmów, już na londyńskim lotnisku z dumą oświadczył: "Przywożę wam pokój". Jak "dalece" był bliskowzroczny ten polityk?
Częściowy rozbiór Czechosłowacji miał być mniejszym złym. Wierzono, że Hitler w końcu się opamięta. Trochę jak dziś, bo Putin także czuje się swobodnie w tym, co robi.
Europa już wcześniej "sprzedała" pokój, który później chciała nieporadnie ratować. Dobiła targu za cenę Austrii, którą włączono do totalitarnego państwa. Zresztą nie reagowano także za Oceanem. Hitler-Austriak przyłączył swą ojczyznę, podobnie jak Putin "odzyskał" dla Rosji Półwysep Krymski. Aneksja Krymu to nasz taki XXI-wieczny anszlus. W Monachium natomiast Hitler "walczył" o prawa swych rodaków z czeskich Sudetów. Putin też chciał "ratować" współziomków. I na Krymie, i w Donbasie.
Ale, mimo wielu podobieństw, rosyjskiemu prezydentowi wciąż daleko do Hitlera. Trzeba być jednak ślepcem, żeby nie widzieć, jak na Kremlu decyduje się o europejskim "porządku", tworzy fakty dokonane, wbrew międzynarodowym konwencjom. Dziś polityka rządzi się innymi prawami niż przed II wojną, ale ideały pozostały te same. Ogół nie chce wojny, bo wojna przeraża. Dotyka słabych, bezbronnych. Ale na salonach wojna to przedmiot dyskusji. Za pomocą wojny ustala się porządek. W końcu - jak mawiał słynny Carl von Clausewitz - wojna to przedłużenie polityki. Chyba tak ją widzi w tej chwili Putin.
Do tej pory nie mamy "swojego" Chamberlaina. Człowieka, który obwieściłby światu z całą stanowczością, że wojna to mrzonka. I dobrze, że nie mamy. Bo moglibyśmy "zaspać", tak jak poniekąd w 1939 roku...
Dziś Europa to jeden wielki organizm, wspólnota, choć i wtedy - w czasach totalitaryzmów - działała Liga Narodów. Jeszcze niedawno eksperci głosili, że wojna konwencjonalna - taka, jaką znamy z kart II wojny - nie wróci. Że dziś walczy się za pomocą technologii informatycznych. Ale widok piechoty i czołgów za naszą wschodnią granicą to nie halucynacje. Cywile giną, politycy debatują. Takie są wymogi dyplomacji.
Naturalne, że Hollande i Merkel spotkali się z Poroszenką oraz Putinem. To znaczy nie było wyboru, poza oczywiście tym, żeby się nie spotykać wcale. Dyskusyjne, że gościł ich ostatni dyktator Europy. Najważniejsze jednak, że skończyło się na porozumieniu. Wątłym, przypominającym to wcześniejsze, ale jednak. Walczące armie oddzieli strefa buforowa, ludność cywilna choć na trochę odetchnie.
Putin już zaciera ręce. Nie musi wycofywać wojsk, których według kremlowskiej wykładni przecież na Ukrainie nie ma... Zyskał czas, nie jest stroną konfliktu, o okupacji Krymu - ani słowa. Mówi się o nim jak o zwycięzcy. Tak naprawdę to on był gospodarzem mińskiego spotkania - Łukaszenka to przecież jego wasal.
Na Wschód przyjechali przywódcy dwóch europejskich potęg. Wypracowali, a może raczej wyprosili konsensus, ale ten usankcjonuje tylko status quo. Putin, który oficjalnie tylko pośredniczy między Ukraińcami a separatystami, nie chce tracić tego, co udało mu się zdobyć na obcej ziemi. De facto, nie de iure.
Poroszenko zastrzega, że porozumienie z Mińska to tylko początek długiej drogi, że Kijów nigdy nie zgodzi się na ustępstwa terytorialne. "Prezydent" Europy Donald Tusk dodaje: jeśli Rosja nie będzie przestrzegać rozejmu, Unia podejmie niezbędne kroki. Zachód, choć wywiera presję, chyba jednak dostrzega w tym wszystkim widmo Monachium. Czy ceną za pokój będzie Ukraina? A potem Estonia, Łotwa i Litwa? Co z Polską, bo przecież rosyjskie czołgi w dobę - jak przekonują w rosyjskiej telewizji - pokonają 1300 km dzielące Moskwę od Warszawę. Jesteśmy jednak członkami NATO, państwa bałtyckie też. I to zmienia postać rzeczy.
Jeśli nie nowe Monachium, to może nowa Jałta? Są też głosy, że równo 70 lat po spotkaniu Wielkiej Trójki - nomen omen na Krymie - próbuje się ustalać strefy wpływów. Porządek międzynarodowy jak w Wiedniu przed dwoma stuleciami. Tu Rosja, tu Zachód. Czyżby sytuacja dojrzewała do nowej zimnej wojny? Z kurtyną opadającą wzdłuż wschodniej granicy Polski?
Wiemy jak skończył się appeasment, jak Niemcy wkraczali do Pragi - zaledwie pół roku po tzw. zdradzie monachijskiej. Tym razem nie przyjdzie nam do głowy, aby korzystać z niemocy mocarstw, jak w 1938 roku. Lwów nie będzie nowym Zaolziem...
Dywagacje jedno, a fakty drugie. Problemem Europy jest dziś poważny dylemat, czy kompromisy z agresorem mają w ogóle sens, czy pokój sygnowany przez tych, którzy wzdychają na myśl o imperialnej potędze, okaże się trwały. Szczególnie wymownie odniósł się do tego wszystkiego w 1993 roku prezydent Vaclav Havel. Mówił o "Monachium" jako klęsce europejskiej demokracji. Wypada dodać, że dziś w tym mieście dyskutuje się o światowym bezpieczeństwie.
– Mieli do wyboru wojnę lub hańbę, wybrali hańbę, a wojnę będą mieli i tak – komentował to, co brytyjska delegacja "wywalczyła" w Monachium, następca Chamberlaina Winston Churchill. Taki prorok mógłby być przydatny także dziś, choć niekoniecznie wieszczący światową katastrofę. A poza tym Putin powinien urodzić się 100 lat wcześniej...