
– Wie pani, to jest tak, jak idę ulicą to jestem niewidoczna. Bo ludzie nie chcą mnie widzieć, jestem przecież nieatrakcyjna. Ale jak jestem w sklepie albo restauracji to wpadam w centrum uwagi, bo to przecież bardzo ciekawe co i ile taki grubas je. A ja przecież nie ubiorę się w koszulkę z napisem "Uwaga!Jestem na sterydach. Nie patrz na tuszę, ja mam duszę:)” – mówi Monika Chodyra, coach, trener biznesu i socjolog z wykształcenia.
REKLAMA
Opowie mi pani wszystko od początku?
Początek jest taki że ja całe życie byłam zdrowa jak koń, ryba i co tam jeszcze?
Rydz.
No właśnie. Poza tym, że byłam zdrowa, byłam też ładna, ale wtedy traktowałam tę swoją urodę jako rzecz oczywistą i przynależną. Dziś nawet żałuję trochę, że nie korzystałam bardziej z tej atrakcyjności. Oczywiście, że dostawałam komplementy, ale nie byłam jakoś mocno kokieteryjna. I całe życie mam też dużo energii, podobno więcej niż normalny człowiek. No ale wszystko zaczęło się kiedy cztery lata temu odkryłam swoją prawdziwą pasję zawodową.
Czyli szkolenia oraz popularny coaching?
Tak. I wtedy odeszłam ze świata mediów i reklamy. Tam też się spełniałam, ale bez jakiegoś wyższego poczucia sensu, bez takiej własnej życiowej misji. Przyznaję, że myślałam: nie jestem tam redaktorem ani dziennikarzem ani nikim takim ważnym, jak wtedy mi się wydawało. Nie robię nic takiego, co wpływa na ludzi, na świat (śmiech).
A wtedy, kiedy zaczęłam już pracować jako trener, coach, jak już stanęłam po tej drugiej stronie i zaczęłam w praktyce odkrywać tę swoją pasję do szkoleń, to już dostałam skrzydeł. Energia razy tysiąc. Dlatego tak trudno było mi przestać pracować.
Od rana do nocy i pewnie jeszcze w nocy?
(śmiech) Zdarzało się. Dziś twierdzę, że ja się po prostu zapracowałam. Nie zauważyłam nawet, jak zaczęło zmieniać się moje ciało. Zaczęłam stopniowo, ale znacząco przybierać na wadze. Ale też ja zawsze szybko chudłam i szybko tyłam, więc na początku nie przywiązywałam do tego uwagi. Poza tym myślałam sobie, a to już przecież 40-tka na karku, a to, że na dworze upał, a to że stałam po dwanaście godzin bez przerwy – bo targi, bo warsztaty, bo wykład…
A pracę miałam taką mocno wyzwaniową wtedy. Wie pani, duże rynki, podróże, klienci. Na dodatek dostałam projekt życia, w którym mogłam realizować i moje doświadczenie medialne i trenerskie. Jakby mnie pani zobaczyła wtedy...
...to co?
To zobaczyłaby pani szczęśliwego, spełnionego człowieka pracującego z pasją. Na targach na przykład to za mną tylko moi pracownicy biegali, żeby mi dać pić, przypomnieć o przerwie. Do dziś to pamiętam, bo to było kluczowe przy mojej chorobie. Tam były codziennie dwa spotkania biznesowe, czasem tego samego dnia prowadziłam jeszcze po dwa wykłady, warsztaty, konsultacje. Ja to kocham. I czułam, że mogę, bo przecież jestem dobra, jest zapotrzebowanie na to co umiem i wiem, no i jestem twarda i zdrowa. Więc ja mogę. Ale okazuje się, że w tym poczuciu wszech możności jest bardzo dużo pułapek. Łatwo można się w tym zatracić. I to jest chyba najtrudniejsza lekcja prawdziwego work&life balance. Taka osobista i dość bolesna.
Chociaż dla szefa taki pracownik jest idealny.
I dla szefa, i dla firmy, i dla biznesu w ogóle. Polska, mam wrażenie, ciągle jest na takim dobiegu. Wymagania, presje dotyczące tej ulubionej dziś przez pracodawców wielozadaniowości rosną. Świat nie poczeka tylko dlatego, że ktoś jest w szpitalu, czy ma słabszą formę, bo jest zwyczajnie zmęczony.
Myślę czasem, że nasz rynek pracy nie przejrzał jeszcze na oczy jeśli chodzi o negatywne skutki dużego poziomu stresu, wypalenie zawodowe.
I panią to spotkało?
Mniej więcej.
A potem?
A potem nie było mnie dwa miesiące. A dwa miesiące nieobecności w biznesie, na stanowisku menadżerskim, kiedy ma się zespół, rynki, pracę wyzwaniową, tabelki, wyniki, spotkania to jest to bardzo dużo i – umówmy się – nie jest to mile widziane, wiadomo… Tylko, że przy mojej chorobie, nawet tej nieobecności nie można było przewidzieć. Jak mnie przyjmowano do szpitala, lekarze nie wiedzieli jak długo tam zostanę. Nie wiedzieli ile naprawdę ważę, ile przybieram, musieli to wszystko pobadać, pomierzyć. Aż w końcu się okazało co mi dolega – że to coś poważnego, a nie lekka i przejściowa dolegliwość. To mi dało do myślenia. I jeszcze żart sąsiadki ze szpitalnej sali, która – widząc, że zdejmuję biznesową sukienkę – spytała „niech mi pani powie, po co te ludzie tak tyrają”. Pomyślałam sobie – aha, dobrze trafiłam. Tak mnie przywitało to pytanie i jak się potem okazało cały pobyt w szpitalu był dla mnie dużą życiową lekcją. Przygoda co?
Wielka.
No przygoda, taka, że ja nie mogę. Po tej długiej nieobecności w pracy do firmy wróciłam, choć przy mojej formie zatrudnienia nie było to oczywiste. Ale to dobrze, bo praca bardzo pomagała mi w zdrowieniu, dawała dużo osobistej satysfakcji. Choć fizyczność także mi dokuczała – w końcu po powrocie ze szpitala ważyłam o 30 kg więcej niż normalnie. Ten zmieniony wygląd to było każdego dnia wyzwanie. A przecież nieustannie miałam spotkania, wykłady, występy w mediach. Cały czas kontakt z ludźmi, cały czas oceny i cały czas próby mierzenia się ze sobą.
Przełożeni, współpracownicy reagowali na tę zmianę wyglądu?
Najwspanialej zareagowali moi pracownicy i…. klienci. A tych ostatnich najbardziej się obawiałam. Okazało się jednak, że mówienie wprost, wyjaśnienie stanu w jakim jestem, wprowadzało na spotkaniach dobrą, bezpośrednią atmosferę. W odpowiedzi spotykałam się z dużą ilością troski, empatii, wyrozumiałości.
A inni ludzie?
Bywało, nadal bywa nieprzyjemnie, niezręcznie.
Radziła sobie pani z tym? Radzi dzisiaj?
Wie pani, staram się to traktować jako bardzo interesujące doświadczenie socjologiczne i takie swoje, życiowe. Bo nie jestem w tym stanie przecież odosobniona a do tej pory to, co czują ludzie grubi czy otyli nie leżało w centrum mojego zainteresowania. Domyślałam się, że mają ciężko, ale nie zdawałam sobie sprawy w jak wielu aspektach codziennego życia: społecznego, zawodowego. Moja przyjaciółka, która w ciąży przytyła trzydzieści kilo, przeżywa coś podobnego. Więc mamy opinie z co najmniej dwóch źródeł.
Opinie na temat...?
Na temat tego jak na nasz widok, widok osób o dużej tuszy, znaczącej wadze, reagują ludzie.
A to jest tak - jak Polacy widzą na ulicy kogoś takiego jak ja to myślą sobie "Jesteś gruba, najadłaś się Marsów, spasłaś się, jesteś głupia i bez woli. A przecież trend jest inny - dziś masz być FIT. Jak Chodakowska". Ćwicz, ruszaj się i mieść się w te wszystkie drogie i markowe ubrania w ograniczonych damskich rozmiarach, czyli maksymalnie 44-46.
Kiedyś robiąc zakupy stałam już w kolejce do kasy. I wpychał się przede mnie jakiś taki młody chłopiec. No wpychał się przede mnie dosłownie. Więc mówię mu grzecznie: przepraszam, jestem chora, teraz moja kolej. A na to jakiś starszy pan odwraca się do mnie i mówi: "Jak się jest chorym to się tyle nie je". I patrzy, gapi się dosłownie na tą moją okrągłą buzię sterydową.
Inna sprawa, że ja naprawdę jestem wiecznie głodna, choć to przy sterydach podobno normalne. Staram się kontrolować, wiadomo, ale kiedyś taka wilczo głodna z dużym apetytem jadłam w hotelu śniadanie. Wie pani jak Ci ludzie na mnie patrzyli?
Jak?
Z jakimś takim połączeniem pogardy i odrazy. To naprawdę jest swego rodzaju ostracyzm społeczny.
A jak pani była szczupła to nie patrzyli?
Patrzyli, ale wtedy z aprobatą. Szczupli mogą jeść z apetytem, grubi nie.
Oceniamy, oceniamy i oceniamy. Zawsze coś sobie myślimy na temat danej osoby nie znając jej historii. A ja przecież nie będę chodziła w koszulce pod tytułem jestem na sterydach. Nie jem słodyczy od pół roku, nawet nie jem czekolady. Jadłaś marsa? Bo ja nie.
Wie pani jak pozory mylą? Przysięgam, że unikam słodyczy (śmiech).
Ja wiem jak wyglądam, wiem, że trudno mnie nawet bliskim rozpoznać. Moja własna mama mnie nie poznała, nie mówiąc już o tym, że na którejś z konferencji nie poznało mnie chyba dokładnie siedemnastu znajomych. Wiem, bo liczyłam (śmiech). Zorientowali się, że to ja dopiero jak się odezwałam.
Nie ma pani czasem doła?
Radzę sobie, żyję, pracuję, dużo się śmieję. Przyznaję, że rodzina, przyjaciele i znajomi bardzo mnie wspierają. Ale ja też – z racji zawodu i chyba wrodzonego optymizmu życiowego – podchodzę do tego inaczej niż większość ludzi. Bo masa ludzi przy takiej chorobie jak moja po prostu dostaje depresji, zamyka się w domu, odcina się od znajomych. Ja swój zmieniony wygląd akceptuję, choć łatwo nie jest, przyznaję. Mam różne chwile, lepsze i gorsze. Ale mimo wszystko robię swoje – wychodzę do ludzi, daję swoje zdjęcia na Facebooku, chodzę do mediów, prowadzę warsztaty, idę na zajęcia ze studentami.
Wiadomo, że ta obecność zawodowa wymaga więcej, bo żeby mnie słuchali muszę mieć autorytet. A o niego mimo wszystko łatwiej szczupłym. Teraz muszę się starać podwójnie, bo Ci moi słuchacze nie mogą na mój widok sobie myśleć - o to ta mała co sobie z żarciem folguje. Musze skierować ich uwagę na merytorykę, to co mam do przekazania, tak żeby wygląd nie miał znaczenia. Ale to też uważam za bardzo ciekawe doświadczenie.
Na temat siebie czy ludzi bardziej?
Dobre pytanie. Chyba jedno i drugie.
Dla siebie to chyba nawet nie tylko ciekawe, ale i duże. Widzę w sobie pewne zmiany. Nawet w takich sytuacjach, że rano wstaje i myślę „a nie będę się malować, i tak mi to niewiele pomoże”. Ja, która malowałam się codziennie przez dwadzieścia lat. Albo półżartem nazywam siebie "Fiona”, „Gargantułka”. Trochę mnie wkurza to złe myślenie, i moich przyjaciół tez. Ale z drugiej strony to jest mechanizm obronny. Metaforą i poczuciem humoru próbuję się bronić przed tym, z czym sobie nie do końca radzę.
A faceci?
W mojej percepcji - przestali mnie po prostu dostrzegać. Może w rozmiarze dwa XXL nie jestem dla nich obiektem seksualnym. Po prostu omiatają mnie wzrokiem, ale tak jakbym była przezroczysta. Kiedyś reagowali odwrotnie, więc ja tę różnicę widzę i odczuwam potrójnie.
I nie ma pani o tę chorobę żalu?
Do kogo?
Do życia, do Boga, do świata?
Nie, żal to nie jest odpowiednie słowo. Pojawiają się inne ambiwalentne dość uczucia. Pewnie, że czasem się irytuję albo się wkurzam. Jak coś mi nie pasuje, albo z czymś sobie nie radzę. No i proszenie o pomoc zawsze przychodziło mi z trudem.
A to chyba nie do końca po coachingowemu?
(śmiech) Tak ma pani rację, i tak bywa. Coach też człowiek, choć swoich klientów uczę czegoś wręcz przeciwnego. Bo jeśli ktoś ma problem z tym, by o tę pomoc poprosić to znaczy, że zakłada, że komuś będzie to przeszkadzało. A to z kolei znaczy, że sam stawia się wyżej od świata.
Pani, ten świat pełen okrutnych ludzi, którzy z pasją oceniają innych, nie zraził do pracy? Nie sprawił, że zaczęła pani myśleć, że pewnych rzeczy po prostu nie da się zrobić? Pewnych utrwalonych stereotypów nie da się przeskoczyć?
Nie. Dlaczego?
Bo to w jakimś sensie uderza w to, czego pani ludzi uczy. W to, że w życiu można osiągnąć wszystko.
Nie, ja ich nie uczę. Ja im tylko wskazuję możliwości, za którymi mogą się udać, by stwierdzić co tak naprawdę przeszkadza im w osiągnięciu celu. A mojej wiary w siebie, potem w ludzi, w świat nie zmieni jeden stracony projekt czy niefajne oceny otoczenia.
Nawet jak się jest grubym?
Zawsze. I to właśnie ta choroba nauczyła mnie wiele pokory i dużo szacunku. Przede wszystkim do ludzi, którzy się z tym zmagają latami, z taką chroniczną nadwagą, otyłością. Ja zawsze mogę sobie gdzieś z tyłu głowy powtarzać, że to chwilowe, że to minie. Ale są ludzie, którzy ze swoją tuszą zmagają się przez długie lata.
To, co z racji i swoich osobistych i zawodowych doświadczeń mogłaby im pani poradzić?
Przede wszystkim, żeby szukali sojuszników. To też jest taki trochę banalny frazes, ale naprawdę wsparcie przyjaciół, znajomych dużo daje. Poza tym trzeba tej siły szukać w sobie. Jak powiedział kiedyś Nelson Mandela - „Najbardziej boimy się naszego wewnętrznego światła”. To znaczy, że to szczęście, siła, chęć zmian jest w nas, tylko musimy się zebrać i znaleźć odwagę na spotkanie z nim. Bez względu na to, jak akurat teraz wyglądamy.
A pani przyjaciele nie uciekli jak pani zachorowała?
Nie, chociaż niektórzy bali się odwiedzać mnie w szpitalu, żeby się nie zarazić (śmiech). Ogólnie jednak codziennie było u mnie wiele osób, a to jeszcze w szpitalu. Teraz też, jak powiedziałam, nie zamykam się w domu, ciągle coś robię. Właśnie ukazała się moja pierwsza książka - „Energia kobiet”.
Przyjaciołom częściej powtarzam i przypominam, żeby dbali o siebie, o zdrowie. Ja wiem, zdrowie, szlachetne zdrowie, to się wszystko wie. I ten frazes powtarzany w kółko brzmi banalnie. Ale naprawdę trzeba o nim pamiętać. Jak mnie na początku choroby złapali na wózek, jechałam przez te korytarze na Banacha i zewsząd widziałam tylko rzędy świateł jak w "Na dobre i na złe" to w główce mi się od razu poukładało i pani też by się poukładało. Każdemu. W takich sytuacjach dopiero niestety przychodzi takie zrozumienie, że się nie piło, nie odpoczywało, zarywało noce, że za dużo tych presji zewsząd, za dużo stresu. Że czasem trzeba mieć na coś, na kogoś po prostu wywalone. W takim szpitalu od razu człowiek wie, co w życiu ważne.
I co jest ważne?
Życie. W życiu najważniejsze jest właśnie życie.
