Warszawski punkt ogólnopolskiej sieci Loombard, właściciel chce być jak Biedronka -  w kilka lat podbić rynek także w małych miastach
Warszawski punkt ogólnopolskiej sieci Loombard, właściciel chce być jak Biedronka - w kilka lat podbić rynek także w małych miastach fot. Kuba Atys / Agencja Gazeta

Pod lombard zajeżdża rozklekotany mercedes. Wysiada z niego 70-letnia dama. Chce pożyczyć 20 tys. i zastawić piękny zabytkowy zegar kominkowy. – Wie pani co, może lepiej jakiś obraz – grymasi Jacek Charkowski założyciel lombardów. – Mam obrazy, niech pan przyjdzie do mnie wieczorem do domu – odparła dama zostawiając adres.

REKLAMA
Charkiewicz: – Czegoś takiego nie wiedziałem. Wielki dom, niemal pałac, a w środku każda ściana, co do centymetra, zajęta powieszonymi obrazami w złotych ramach. Co wybrać? Zastanawiał się Charkowski, a w głowie kołatało mu się tylko kilka nazwisk znanych jeszcze ze szkoły: –Matejko, Malczewski, może Kossak? - zapytał.
– Ale który, zbieram pięciu? – powiedziała kolekcjonerka
– Malczewski?
– Z jakiego okresu twórczości Pana interesuje – odparła?
Charkowskiemu zrobiło się głupio, że taki z niego barbarzyńca i nic nie wie o malarzach. Zdjął ze ściany pierwsza lepszą „główkę” i poszedł do lombardu. Za dwa tygodnie starsza pani przychodzi oddać pożyczkę. – Po co się pani męczy i pożycza. Nie lepiej sprzedać te obrazy i kupić wygodne mieszkanko na parterze, zatrudnić opiekunkę i żyć wygodnie? – mądrzył się zza lady. Starszej pani łzy stanęły w oczach. Ręce zaczęły się trząść: – No wie pan, te obrazy to całe moje życie. Jeden, jedyny raz w życiu oddał obraz nie pobierając odsetek za pożyczkę.
– Gdyby Discovery kręciło w Polsce swój serial o lombardach, miałoby lepsze historie – mówi naTemat Jacek Charkowski. Kiedy 21 lat temu otwierał we Wrocławiu pierwszy lombard, był to jedyny biznes jaki przychodził mu do głowy. Wiedział, że musi być zyskowny. Jego rodzice byli alkoholikami. Zastawili wszystkie cenne rzeczy z domu.
Dziś Charkowski to rekin tego biznesu. Twórca największej sieci lombardów w Polsce, przez 500 placówek rocznie przewija się towar o wartości 120 milionów złotych. Loombard to po brytyjskim Money Now (udziela pożyczek pod zastaw biżuterii) druga firma w Europie. Od 20 lat przedsiębiorca pracuje nad ucywilizowaniem tej branży. Teraz przejrzysty biznes, choć sam przyznaje, że nadal błednie kojarzy się z "bandziorką i przestępcami". Pracuje dla niego ponad tysiąc ludzi, sztab księgowych, doradców podatkowych, managerów i prawników. Ma know-how, stworzył sieć sprzedaży, planuje nawet wejście na Giełdę Papierów Wartościowych. Gdyby polski Loombard zyskał takie uznanie wśród inwestorów jak notowana na Wall Street spółka Cash America (sieć lombardów wyceniana na 720 mln dolarów), to kto wie, może nawet Charkowski wskoczyłby na listę najbogatszych Polaków.
Test przedsiębiorczości
– Będę jak Biedronka. Założę jeszcze 300-400 punktów, również w mniejszych miastach i właściwie rynek będzie już zajęty – mówi Charkowski. Dodaje, że do polski chciało już wejść kilka zagranicznych firm, ale rynek okazał się za trudny. Jeśli ktoś bez doświadczenia otworzyłby lombard, zostanie natychmiast niemiłosiernie przetestowany przez wszelkich oszustów.
– Przynoszą np. sztabkę złota. Idealna waga, że nic się nie pozna. A to jest tylko wanad grubo pozłacany. Żeby sprawdzić, należałoby przepiłować sztabkę – opowiada. – Ruska mafia przewiozła mnie kiedyś na grubo pozłacanych łańcuchach. Nie poznałem się. Sprzedałem taki łańcuch, a jak sprawa wyszła na jaw, porwano mnie i duszono w lesie. Straciłem 30 tys. złotych - wspomina dawne czasy.
– Dziś przy takiej skali biznesu nie mogę sobie pozwolić na takie wpadki, pracownicy zanim zostaną dopuszczeni do pracy przechodzą liczne szkolenia, kursy, kursy walutowe NBP, mają specjalistyczne narzędzia pozwalające stwierdzić czy to są prawdziwe kruszce. Brylanty wyceniają i sprawdzają pracujący dla nas jubilerzy. Dziś nie ma już miejsca na takie pomyłki choć przyznam , że sporadycznie się jeszcze czasem zdarzają - opowiada dalej.
A jednak, na 20 zastawionych rzeczy jedna to szmelc. Jedna okaże się kradziona i rekwiruje ją policja. Kolejne dwie niesprzedawalne: laptop z wymontowaną pamięcią, telefony, które okazują się doskonałymi, ale bezwartościowymi replikami iPhone'a. Tylko jedna trzecia dochodów to zysk z odsetek. Reszta to wpływy ze sprzedaży zastawionych towarów. Ryzyko? Przy takiej sieci napad zdarza się raz na 2 miesiące. Pomniejszych przestępstw, gdy ktoś wyrywa telefon i wybiega z lombardu, biznesmen nie liczy. Na szczęście nikt nie zginął.

Policja
twierdzi, że lombardy to rynek oszustów, przybudówka złodziei i paserów. Charkowski odpowiada, że stara się go cywilizować. – Stworzyłem autorski program, bazę komputerową złodziei. Jeśli ktoś zastawi u mnie kradziony towar, co potwierdzi policja, wpisuję na czarną listę i już nic nie zastawi w całej Polsce. A że biznes prowadzę 20 lat, mam w komputerze dane większości złodziejaszków w tym kraju – opowiada dalej szef sieci Loombard. Zastrzega, że to możliwe, ponieważ zastawia rzeczy tylko potwierdzając dane z dowodu osobistego, rejestruje wszystkie umowy, ograniczając skalę oszustw i po części własnych strat.
Dziki zachód
Zaczynał w 1994 roku . Był przedstawicielem handlowym firmy sprzedającej lakiery samochodowe. Miał 50 tys. oszczędności i własny lokal przy ul. Kołłątaja we Wrocławiu. Otworzył lombard w którym zatrudnił wujka, biznes zaczął się kręcić a po kilku miesiącach słynna powódź zalała to wszystko po sufit. Gdy tylko woda opadła, klienci zaczęli przychodzić i domagać się zwrotu zastawionych rzeczy. – Wiedzieli, że wszystko było utopione w szlamie. Żądali zwrotu rzeczy, a ja musiałem wypłacić. Pewnie bym zbankrutował, gdyby nie okazało się, że np telewizory po wysuszeniu i oczyszczeniu działają. Sprzedałem je – wspomina Charkowski.
Największy ruch w biznesie był w latach 2000-2003. Był kryzys, bezrobocie, a ludzie zachłysnęli się telefonami komórkowymi. Przynosili nowe aparaty, które lombard natychmiast sprzedawał innym klientom. Wtedy też Charkowski zaczął otwierać nowe punkty. Wybuchały lombardowe wojny.
– W Koszalinie non stop wybijali mi szyby. Potem przychodzi grupa nastoletnich chłopaczków i mówią: "Proszę pana, a panu to nie przeszkadza, że tak szyby pękają? Tak, zgadł pan, my po haracz” – relacjonuje rozmowę. – Dali spokój, gdy porozmawiał z pewnym „człowiekiem z miasta”. Z kolei jak rozwijałem biznes na Śląsku to trzy razy wysadzali w powietrze moje samochody – wspomina Charkowski. Dodaje, że stawia nacisk na bezpieczeństwo transakcji oraz bezpieczeństwo swoich pracowników. Jako pierwszy na rynku wprowadził całodobowy system monitorowania punktów, strefa klienta jest bezpiecznie wydzielona od strefy pracownika.
Lombard kontra chwilówki
Dziś impet biznesu trochę osłabł. Lombard konkuruje przecież z firmami pożyczkowymi. A chwilówki dają przecież prawie każdemu i to bez zastawu. – Mówią, że lombardy to lichwa, ale mam wrażenie, że prowadzę bardziej uczciwy biznes. U mnie dostanie pan 500 zł za swojego iPhone'a i jak pan nie spłaci, to najwyżej straci pan telefon. W chwilówkach 500 złotych pożyczki może urosnąć do 10 tys. długu – mówi przedsiębiorca.
Ma stałych klientów. Na przykład byłego więźnia z Oświęcimia, który ma bardzo niską emeryturę. Pod koniec miesiąca przychodzi do lombardu, by pod zastaw żelazka i starej książki pożyczyć 25 złotych. Te pieniądze zapewniają mu byt na tydzień. Potem odbiera świadczenie, spłaca 4 zł odsetek i odbiera zastaw.
- Jestem czuły na ludzką krzywdę i często pewnie bym się zmagał z dylematami czy pobrać odsetki, a ta formuła to przecież podstawa mojego biznesu. Dlatego już od wielu lat nie mam bezpośredniego kontaktu z moimi klientami, pracuję w biurze, nadzoruję, kontroluję, zarządzam. Każdy człowiek to nowa historia, w tej pracy trzeba być również po trosze sprzedawcą, powiernikiem, psychoterapeutą - komentuje przedsiębiorca.
Jacek Charkowski z zazdrością patrzy na amerykańskie show. Chętnie otworzyłby dział historyczny i samochodowy. W przeciwieństwie do USA, w Polsce nie mamy tak silnego rynku kolekcjonerów. – Ilu byłoby nabywców na kubek, z którego pił Kościuszko, miecz spod Grunwaldu albo długopis Lecha Wałęsy? Nawet trudno o ekspertów, którzy wycenialiby takie rzeczy – mówi przedsiębiorca. Zdarzyło mu się, ze szef ekipy budowlanej pożyczał na wypłatę zostawiając Audi Q7. Z punktu widzenia prawa, taka transakcja, aby zabezpieczyć interes lombardu, wymaga podpisania umowy sprzedaży. Nie to co w Las Vegas, gdzie ktoś zostawia Harrisonom kluczyki od Lamborghini, pobiera z kasy 200 tys. dolarów i idzie grać.
Jacek Charkowski miał już propozycje nakręcenia cyklu programów o branży i historiach jego klientów. Na razie jednak nie dał się namówić.

Napisz do autora: tomasz.molga@natemat.pl