O idealnym dniu bez dzieci i „masakrze” z nimi, o kobietach, które chciałyby urodzić (a muszą pracować) i wreszcie – o Tomaszu Terlikowskim, piekącym pizzę – opowiada Małgorzata Terlikowska.
Większość Twoich medialnych wystąpień w ostatnim czasie obraca się wokół tematu dzieci. Przewrotnie zapytam, czy z matką piątki dzieci da się jeszcze rozmawiać o czymkolwiek innym, tylko nie o dzieciach?
Oczywiście, że się da! Oprócz dzieci, mam także sporo innych zajęć i pasji. Zanim urodziłam dzieci, pracowałam jako dziennikarka, jednocześnie studiowałam, pisałam pracę magisterską. Ani chwili nie mogłam usiedzieć w domu. To był naprawdę szalony czas! Pamiętam, jak robiłam reportaż z cyrku i prawie weszłam do klatki z tygrysem... Albo innym razem – uczyłam się jeździć na nartach wodnych. Latałam szybowcem (krzycząc w niebogłosy). Całe moje (i Tomasza) dnie wypełniała dziennikarska gonitwa. To się oczywiście zmieniło, odkąd zaczęły nam się pojawiać dzieci. I tak właśnie, wracamy do tego tematu, bo dzieci w naszym życiu są szalenie ważne. Inna sprawa, że jako matka piątki (czyli niemal weteranka) służę poradami początkującym mamom. Taka trochę ze mnie chodząca poradnia laktacyjno-posiłkowo-wychowawcza (śmiech).
Nie żałujesz czasem tego wszystkiego? Nie pytam o robienie kariery, ale o tę adrenalinkę. Cały czas się coś działo, poznawałaś nowych ludzi, żyłaś w takim fajnym, pozytywnym pędzie...
Teraz też żyję w pozytywnym pędzie, poznaję wielu ciekawych ludzi i czego jak czego, ale adrenaliny mi nie brakuje. Wraz z pojawieniem się naszych dzieci po prostu zamknęłam pewien etap swojego życia i zaczęłam następny. A swoją drogą to ciekawe, że ciągle ktoś matkom zadaje pytanie, czy nie żałują tego, co było przed dziećmi.
Potrafisz wyobrazić sobie siebie samą bez dzieci?
Byłaby to ogromna pustka. Co z tego, że miałabym posprzątany dom, ciszę i spokój? Moje samotne przyjaciółki mówią, że to wcale nie jest takie fajne codzienne wracać do pustego domu. I coś w tym jest. Na ciszę i odpoczynek będzie czas na emeryturze. A sens naszego życia to dać komuś życie, patrzeć jak ten ktoś rośnie, rozwija się, zmienia. I jak my się zmieniamy.
A jak wyglądałby idealny dzień Gosi Terlikowskiej bez dzieci? Załóżmy, że masz super nianię i 24 godziny tylko dla siebie.
Zaczęłabym od posprzątania, bo bardzo nie lubię bałaganu. Chaos mnie męczy, a sprzątanie odpręża. Poczytałabym zaległe książki – cała góra się piętrzy. Może poprawiłabym jakiś tekst. Ja naprawdę nie lubię siedzieć bezczynnie.
O rety, matka Polka-perfekcjonistka! Ja pytam o idealny dzień bez dzieci, a Ty o sprzątaniu. A gdzie tu czas na przyjemności? Fryzjer? Kosmetyczka?
Ależ czytanie i poprawianie to sama przyjemność. A jak nikt nie przeszkadza, to w ogóle bajka. O, może wsiadłabym na rower, bo jakoś do biegania po piątej ciąży ciężko jest mi się zmobilizować. Z rowerem łatwiej mi się było przeprosić. Fryzjer, powiadasz? Znasz dobrego?
Mogę Ci polecić po wywiadzie, mam sprawdzonego (śmiech)
Chętnie. Korzystając z wolnej chwili, zahaczyłabym jeszcze o manikiurzystkę, bo bardzo lubię mieć pomalowane paznokcie. Co zresztą wywołuje niekiedy konsternację wśród spotykających mnie osób, które potrafią zapytać – jak to, matka wielodzietna jest zadbana?! To przecież takie oczywiste, że jak już masz dzieci, to musisz chodzić w poplamionym dresie, bez make up’u i z tłustymi włosami... Potem pewnie wróciłabym do domu, żeby ugotować obiad.
O nie! A nie lepiej iść do restauracji, tylko z mężem?
Pewnie, ale do tego nie potrzebuję idealnego dnia bez dzieci, bo staramy się raz na jakiś czas gdzieś razem wyjść. O małżeństwo trzeba po prostu się troszczyć. Mamy też tzw. „godzinę małżeńską” raz w tygodniu. Odkładamy wtedy wszystkie książki, laptopy, tablety i po prostu ze sobą jesteśmy, rozmawiamy...
...nie o dzieciach?
Rozmawiamy o nas, o naszej relacji. Dzieci są nieodłącznym elementem naszej rodziny, ale tak naprawdę fundamentem tej konstrukcji jest relacja mąż-żona. Jeśli to zaniedbany, to wszystko może się posypać. Znam małżeństwa, które tak poświęcały się dla dzieci, że zaniedbali tę relację między sobą. Efekt był taki, że dzieci wyszły z domu, a ci ludzie zobaczyli, że po latach nic ich już nie łączy. To są prawdziwe dramaty. Dlatego ważny jest czas tylko dla nas.
„Tomasz i Małgorzata” – tak zostaliście przedstawieni na okładce Waszej najnowszej książki. Patriarchat, że aż boli (śmiech).
Cóż, zgodnie z zasadami grzeczności powinno być Małgorzata i Tomasz. Na szczęście mojego poczucia wartości jakoś specjalnie ten, mam nadzieję niezamierzony błąd, nie umniejsza (śmiech).
Ale znowu funkcjonujesz w przestrzeni publicznej jako „ta druga”, jak ktoś na doczepkę. Ile to razy jesteś przedstawiana jako „żona Terlikowskiego”, jakby Tomek legitymizował Twoją obecność w mediach.
I portal naTemat w tym niestety celuje. A wszystkim dziennikarzom portalu, którzy nie wiedzą, jak mam na imię, przypominam: na imię mam Małgorzata.
Ale to akurat nie jest zasługa tylko jednego portalu. Po co napisaliście książkę o życiu Waszej rodziny?
Powodów jest kilka, ale najważniejsza jest chyba chęć pokazania, że wielodzietni to nie patologia. My tak naprawdę nie różnimy się specjalnie od innych rodzin, poza tym, że jest nas trochę więcej, robimy większe zakupy, większe pranie, etc. Tomasz się śmieje, że jesteśmy obserwowani trochę tak, jak Bronisław Malinowski podglądał życie seksualne dzikich (śmiech). Wiele stereotypów, jakie pojawiają się na temat wielodzietnych, jest krzywdzących. Dlatego uchyliliśmy nieco rąbka tajemnicy i troszeczkę uchyliliśmy drzwi naszego domu.
Jednym słowem, trochę chcieliście zareklamować wielodzietność.
My naprawdę nikogo do wielodzietności nie chcemy przekonywać, ani specjalnie zachęcać. Mamy świadomość, że to nie jest łatwy wybór, że wymaga dużej odpowiedzialności, odwagi i zaufania – do Pana Boga, do siebie wzajemnie. W żaden sposób też nie chcemy nikogo oceniać, czy stygmatyzować na przykład małżeństw bezdzietnych. Są różne sytuacje, choroby. Nie mówimy, że jesteśmy lepsi, bo mamy więcej dzieci.
„Masakra” w tytule książki miała być zapewne przewrotnością, ale ja, po lekturze od deski do deski, tak sobie myślę, że życie z piątką dzieci to rzeczywiście masakra! Przecież te Wasze pociechy przez blisko 250 stron wciąż się ze sobą kłócą! Z jakimiś drobnymi przerwami na spanie, rzecz jasna.
Oj, to zapraszam Cię, kiedy w domu będzie cała piątka (kiedy rozmawiamy dzieci są w szkole, a najmłodsza Ula smacznie śpi – red.), wtedy dopiero zobaczyłabyś, jak to jest naprawdę. Ta „masakra” to nie jest nasze określenie. Z takimi reakcjami po prostu się spotykamy. Ludzie łapią się za głowę, pytają, czy to wszystko nasze, czy planowane, czy dajemy sobie radę. Potem porównują to ze swoimi doświadczeniami dwójki albo trójki dzieci i kwitują, że to musi być „masakra”. Inna sprawa, że jak jedno dziecko zacznie płakać, to szybko uruchamia się zadziwiający mechanizm i dołączają do niego kolejne. Tak samo jest z chorowaniem – zachoruje jedno, a już za chwilę mam w domu szpital polowy.
Wiele razy czytam apele rodzin wielodzietnych, by ich nie oceniać, nie formułować krzywdzących komentarzy, etc. Ale jednocześnie, wiele razy spotykam się z takimi krzywdzącymi opiniami na temat małżeństw, które dzieci jeszcze nie mają, albo co gorsza – mają tylko jedno dziecko. Bo to przecież jest za mało. A ktoś zapytał tych ludzi o powody ich decyzji?
No widzisz, nam z kolei ciągle ktoś liczy dzieci. Wszystkim się nie dogodzi. Trzeba brać pod uwagę ważne względy, jakimi kierują się małżonkowie, którzy dzieci nie mają. Ludzie mówią, że nie mają pieniędzy, że ich nie stać, a tak naprawdę mam wrażenie, że często jest to kwestia serca, a nie portfela. Albo wprost przyznają, że jest im tak dobrze i wygodnie w życiu, że po prostu nie mogliby z tego zrezygnować. Co więcej, taki właśnie model rodziny jest dziś promowany (i aprobowany przez pracodawców!). Prześledź uważnie medialny przekaz – promuje się młodych, wykształconych singli (albo małżonków), którzy nie mają zobowiązań (dzieci), są więc w pełni dyspozycyjni, mogą robić karierę...
Pytanie, czy to rzeczywiście taka nachalna promocja życia w pojedynkę (albo we dwójkę, ale bez dzieci), tylko po prostu konieczność. Dziś ciężko jest utrzymać rodzinę z jednej pensji, spłacić kredyt za mieszkanie, etc.
I to jest oczywiście problem. Skandaliczne jest to, że na przykład nie możemy rozliczać podatków wspólnie z naszymi dziećmi – przecież nasze zarobki należy dzielić nie na dwoje, ale na siedem osób! W Polsce nie ma praktycznie żadnej polityki prorodzinnej, coś tam niby ruszyło z kartą dużych rodzin czy urlopami macierzyńskimi, ale ciągle ponadstandardową liczbę dzieci traktuje się jako jedynie kaprys rodziców.
Dziecko kosztuje, proste.
Kosztuje, ale to wcale nie jest taki wielki koszt, jak to próbuje nam się wmówić. Kosztuje tyle, ile na nie wydamy. A każde kolejne kosztuje mniej, bo ma ubranka, zabawki, wózek czy łóżeczko po starszym rodzeństwie. Znasz na pewno staropolskie powiedzenie, że jeśli Bóg daje dziecko, to daje i na dziecko. Gwarantuję Ci, że to się sprawdza. Doświadczyliśmy straty pracy, kiedy byłam w ciąży. Siadaliśmy z kartką i ołówkiem, zastanawiając się, z czego możemy zrezygnować, żeby budżet się domykał. Poza tym, jeśli już posługiwać się takim żargonem, dziecko to nie koszt, ale inwestycja – ogromna inwestycja w przyszłość naszą i społeczeństwa.
Z tym, że nie wszyscy chcą je mieć, i to od razu zaraz po ślubie. A skoro wielodzietni krzyczą o prawo do życia tak, jak chcą i szanowania ich decyzji, to może warto też uszanować decyzje tych małżeństw, które dziecka jeszcze nie chcą i nie wywierać na nich presji.
Ale czy ktoś wywiera na nich presję?
Wystarczy posłuchać czasem kazań albo listów biskupów, w których wciąż mowa jest o tym, że bez dzieci nasze społeczeństwo wyginie.
To akurat prawda, bo bez dzieci nie przetrwamy. Tylko, że to wcale nie jest tak, że ktoś tu kogoś zmusza do rodzenia. Jak mówiłam, są ważne powody, dla których małżonkowie mogą odkładać poczęcie dziecka. To są jednak sprawy, które powinni oni ocenić w swoim sumieniu, w porozumieniu ze spowiednikiem albo kierownikiem duchownym, jeśli takiego mają. Nikt za nich tego nie osądzi. My chcemy powiedzieć jedynie tyle, że jeśli ktoś od samego początku zakłada, że dzieci mieć nie będzie, to poddaje w wątpliwość choćby ważność składanej przysięgi małżeńskiej.
Oczywiście, zastanawiam się natomiast, czy takie „suszenie głowy” o to, by rodzić dzieci nie przyniesie efektu odwrotnego niż zamierzony. Sama pewnie spotkałaś się z agresywnymi reakcjami kobiet, które dzieci jeszcze nie mają.
Przecież nikt nie mówi „masz urodzić teraz, natychmiast”. Warto jednak pamiętać, że w przypadku kobiet ich wrogiem może okazać się biologia. Dlatego po prostu mówimy – nie odkładajcie tej decyzji w nieskończoność. A poza tym, skąd pewność, że za rok, dwa będzie lepiej?
Delikatne nie było jednak porównanie singli do gejów i nazwanie ich bezproduktywnymi. Taki artykuł ukazał się jakiś czas temu w „Rz”. Choć singlem nie jestem, to nawet mnie zadziwiły takie słowa – bo małżeństwa, które dzieci nie mają, też nazywa się „singlami, tylko w parze” albo „egoistami, ale we dwoje”.
Pamiętam ten tekst i poprzedzający go wywiad z prof. Czapińskim. To jest ogólna ocena pewnego zjawiska. Niestety, bardzo smutna ocena, bo pod względem demograficznym jesteśmy w Polsce na szarym końcu. Dlatego usprawiedliwione są takie oceny, jeśli mowa o pewnej tendencji. Każdy pojedynczy przypadek wymaga jednak rozeznawania w sumieniu.
Z okazji Dnia Kobiet napisałaś, że macierzyństwo jest nieodłącznym elementem kobiecości. Kobiety, które nie mogą mieć dzieci, są mniej kobiece?
Absolutnie nie twierdzę, że trzeba być matką, żeby być w pełni kobietą. Wiele kobiet, choć nie ma swoich dzieci, świetnie sprawdza się jako ciocie, nianie, nauczycielki, lekarki, siostry zakonne. I są pełne kobiecości. Chodzi raczej o to, że macierzyństwo, które jest również pewnym elementem składowym kobiecości, jest dziś niezwykle atakowane. Kiedy spodziewająca się dziecka kobieta wchodzi do tramwaju, nagle wszyscy zaczynają podziwiać widoki za oknem. Jeśli młoda dziewczyna rodzi dziecko, to słyszy, że jest mało ambitna, nie chce się rozwijać. A nie daj Boże, zrezygnuje z pracy i zostanie z dzieckiem w domu. Jej praca traktowana jest wówczas jako gorsza, mniej wartościowa...
To jest oczywiście przykre, ale mnie tak samo przykre wydaje się ocenianie młodych kobiet, które na dziecko jeszcze się nie zdecydowały. W najnowszym „Twoim Stylu” mówi o tym ks. Jacek Prusak. Jego zdaniem, młodym, wykształconym kobietom ciężko jest się odnaleźć w Kościele, jeśli w kółko słyszą, że muszą rodzić dzieci, a jak nie rodzą, to są „wojującymi feministkami”.
Niestety o. Prusak ze swoją stylistyką wpisuje się w język lewicowo-feministyczny. Ja absolutnie nie oceniam młodych dziewczyn, które robią studiują, dokształcają się – to normalne, że chcą zaistnieć na rynku pracy. Nie oceniam też małżeństw, które przez 2-3 lata po ślubie chcą się sobą trochę „nacieszyć”, poznać się. Wiadomo, że jak pojawią się dzieci, to wiele się zmieni, ciężko będzie zorganizować spontaniczny wypad na weekend albo wakacje w egzotycznym kraju. Nie potępiam tego, że ktoś potrzebuje po prostu trochę czasu, by dojrzeć do decyzji o dziecku. Mówię jedynie, że złe jest przyjmowanie założenia, że w ogóle nie będzie się miało dzieci. W końcu dziecko to owoc miłości.
Kobiety nie decydują się na macierzyństwo nie tylko dlatego, że tak bardzo chcą robić karierę, ale że a) ciężko utrzymać dom i rodzinę z jednej pensji (najczęściej, śmieciowej), b) nie mają oparcia w mężczyznach.
I to jest poważny problem! Wiesz, ile razy spotykałam się z kobietami, które mówiły, że chcą mieć kolejne dziecko, ale ich mężowie się na to nie godzą? To naturalne, że kobiety przeżywają różne lęki, ale rolą mężczyzny jest to, żeby je przełamywać. Nie inaczej jest u nas – ja też się czasem zamartwiam, ale mam w mężu potężne oparcie, on potrafi rozwiewać moje zmartwienia.
I piec doskonałe zapiekanki, jak wyczytałam w książce (śmiech). Już widzę te komentarze – Terlikowski, który tyle straszy genderem i odwracaniem ról kobiety i mężczyzny, w domu sam zakasuje rękawy i stoi przy garach.
Tyle że w tym nie ma ani grama genderu! Przecież to normalne, że w tak dużej rodzinie jedna osoba nie jest w stanie wszystkiego sama zrobić, że trzeba dzielić się obowiązkami. Jeśli ja sprzątam i prasuję, to Tomasz może w tym czasie ugotować obiad. Tomek zawozi dzieci do szkoły i robi większe zakupy, ja odprowadzam do przedszkola syna. To naturalne, że jeśli traktujemy rodzinę jako pewne dobro, to każdy z nas dokłada do tego to, co może. Przecież mąż we wszystkim i tak mnie nie zastąpi. Tak by się zresztą nie dało, bo dziecko, zwłaszcza w pierwszym okresie swojego życia, po prostu potrzebuje mamy, która je nakarmi, utuli. Żłobek, opiekunka czy nawet najukochańsza babcia tego nie zastąpią!
Żłobek to czasem jedyne wyjście, bo kobieta musi wrócić do pracy.
I to jest problem, że pracodawcy niechętnie zatrudniają matki na pół etatu albo nie pozwalają na zdalną pracę. Przecież kiedy kobieta uśpi dziecko, może przez te 3-4 godziny coś zrobić, dlaczego nikt w Polsce nie chce tego ułatwić?! W naszych, tzw. wolnych zawodach, jest nieco łatwiej – bo Ty mogłabyś coś napisać z domu, ja mogę redagować, kiedy Ula śpi. Wiele matek na urlopach macierzyńskich wcale nie siedzi bezczynnie! One są naprawdę bardzo kreatywne i aktywne – robią różne kursy, kończą podyplomówki, dokształcają się, odkrywają pasje, uczą się języków, inwestują w siebie, często szukają innej pracy, żeby móc połączyć ją z macierzyństwem.
Podsumowując, wychodzi, że tak, czy siak, na głowę kobiety spada praca na kilka etatów. A dzieci nie wychowają się same. Chociaż wielodzietni często tak właśnie mówią.
To taki skrót myślowy, bo wiadomo, że dzieci wychowują rodzice. Prawdą jest jednak, że najstarsza córka bardzo nam pomaga – potrafi zająć się młodszymi dziećmi, przygotować im jedzenie, popilnować. Poza tym, w dużej rodzinie dzieci same gospodarują sobie czas, nie nudzą się. Dla jedynaka rodzic jest wszystkim – mamą, tatą, siostrą, przyjacielem. Musi się dwoić i troić, żeby dziecko miało rozrywki. A u nas? Jak nie pograsz z jedną siostrą, to pobawisz się z bratem. W dużej rodzinie dzieci szybciej się uczą – bo jeśli starsza siostra uczy się czytania, to młodsze rodzeństwo jakoś tak naturalnie szybko podłapuje. Albo jak starsza siostra jeździ na rowerze, to młodszy brat odkrywa w sobie taki upór, że za chwilę też potrafi. I oczywiście dzieciaki szybko uczą się samodzielności.
Najstarsza córka nie buntuje się, że odbieracie jej dzieciństwo?
Czasem się buntuje. Ale to taki nastoletni wiek, że każdy powód jest dobry, żeby pokazać, jakim jest się skrajnie nieszczęśliwym (śmiech). Ale naprawdę nie mogę narzekać. Nasza najstarsza córka to bardzo dobre dziecko, jest bardzo opiekuńcza – kiedy młodsze dzieci chorują, ona robi im okłady, czuwa razem ze mną przy ich łóżkach. Jest pełna empatii.
Wyobrażasz sobie siebie z jeszcze większą gromadką?
Pozwolisz, że snucie takich wyobrażeń zostawię już dla siebie i Tomasza (śmiech).