Franc Fiszer, stały bywalec warszawskich kawiarni, mógłby dziś niejednego onieśmielić swoją błyskotliwą ripostą czy dygresją. W swoim stylu, z właściwą sobie erudycją i klasą. Tak, jak przed wojną "zabawiał" warszawiaków, którzy wymyślali o nim anegdoty. Człowiek, który przyszedł na świat 155 lat temu, niczego w życiu nie napisał, a mimo to, był wielkim myślicielem.
– Nigdy nie poniżyłbym się do tego, by brudzić atramentem piękną białą kartkę papieru – mawiał Fiszer, którego wypowiedzi powtarzali później jego znajomi. Podobnie jak słowa Sokratesa ocalił od zapomnienia Platon, który uwiecznił swojego mistrza w "Dialogach". Sam filozof nie spisywał swoich przemyśleń, a mimo to do dziś jest jednym z największych myślicieli w dziejach. Co zawdzięczamy jego warszawskiemu odpowiednikowi?
– I ja brałem udział w ruchu niepodległościowym, wprawdzie w sposób raczej bierny niż czynny. Zaproszony byłem do znajomych na kolację. Kiedy przyszedłem okazało się, że policja wszystkich gości zabrała do cyrkułu. Musiałem zjeść dwadzieścia cztery zrazy – zwykł mawiać Fiszer, król ironii i sarkazmu, który z dystansem patrzył na siebie i otaczającą go rzeczywistość.
Wyróżniał się na tle ogółu swą "wielkością", także fizyczną - otyła sylwetka, bujna czarna broda, okulary na nosie. Lubił pojeść, całe dnie spędzał na dysputach kawiarnianych. Zanim jednak zasłynął w nazywanej "Paryżem Północy" Warszawie, dorastał na prowincji. Przyszedł na świat w majątku Ławy pod Ostrołęką, 25 marca 1860 roku, czyli 155 lat temu. Ziemianin w pełnej krasie.
Był samozwańczym, wędrownym filozofem – nigdy bowiem nie ukończył studiów filozoficznych, a takowe podjął swego czasu w Lipsku. A mistrzostwa w myśli i wypowiedzi dowiódł już po przenosinach do Warszawy. Były lata 80. XIX stulecia. W sercu Królestwa Polskiego rządzonego przez cara, Fiszer pozwalał sobie na naprawdę wielką dawkę humoru.
Bywał tu i tam, spotykał się z wieloma "znanymi", aż sam stał się częścią śmietanki. Przyjaźnił się z Janem Lechoniem, znał Władysława Reymonta, Stefana Żeromskiego, Juliana Tuwima czy Antoniego Słonimskiego. Inny wielki tamtych czasów, pianista Artur Rubinstein, mówił o Fiszerze jako jednej z najbarwniejszych postaci, które kiedykolwiek spotkał na swej drodze. – Kiedy go poznałem, był już po pięćdziesiątce, ale mnie wydał się człowiekiem bez wieku – wspominał wybitny muzyk.
Wskazał też na doniosły głos myśliciela, którego po prostu nie dało się przegadać. Gdy ktoś w teatrze zwrócił mu kiedyś uwagę, że komentuje sztukę – a wystawiano właśnie "Wesele" Wyspiańskiego – zbyt głośno, Fiszer nie był urażony. Po prostu odparł: "Tego się nie słucha, to się zna".
Gdyby tylko płacono mu za gawędy, byłby bogaczem. Ponieważ Fiszer stronił od wszelkiej pracy fizycznej, nie miał stałych dochodów. Ale gest miał za to niemały. Pewnego razu, w jednej z warszawskich restauracji, do której zaprosił swoich znajomych, zdziwił się na widok wysokiego rachunku. Postanowił jednak zmierzyć się z sytuacją, poprosił właściciela do swojego stolika, a następnie gorąco go uściskał. – Chciałem się z panem serdecznie pożegnać, bo już nigdy w życiu się nie zobaczymy! – miał krzyknąć myśliciel i opuścić lokal bez płącenia.
Aby wdać się w nim z dyskusję, trzeba było liczyć się z możliwością... ośmieszenia. Bo jak tu odpowiedzieć na pytanie Fiszera: "Czy abrakadabryczne elukubracje immanentnej negacji transcendentują nicość samą w sobie?". Warszawski myśliciel dobrze wiedział jak pozbyć się natrętów. Takich bowiem mógł, z właściwą sobie uprzejmością, zapytać: "No dobrze, proszę pana, ale czy chaotyczne kombinacje efemerycznych pryncypów są w stanie zdeterminować neutralną cywitatywę absolutu dobrego i złego, czy nie są w stanie? Bo od tego ostatecznie wszystko zależy".
Cóż, doprawdy trudno było "zagiąć" filozofa. Człowieka, który ręczył honorem za to, że Boga nie ma, dzielił kobiety na damy i nie-damy i zachwalał prostą kuchnię. – Weźcie na przykład taki kawior, czy może być coś prostszego, a jakie to pyszne – mawiał Franciszek zwany Francem. Nie miał racji?
Sokrates Warszawy zmarł w mieście, którego był częścią, na dwa lata przed wybuchem wojny. Wcześniej podupadł na zdrowiu, wielokrotnie bowiem cierpiał głód, ale taki już był, że jak miał pieniądze, to wydawał, nie zastanawiając się, co będzie dalej. I takiego go zapamiętano. Jako człowieka z sercem na dłoni, który kochał komentować rzeczywistość, kpiarza, mistrza dowcipu i ciętej riposty.
Porównywano go do niemałych gabarytowo szlachciców - szekspirowskiego Falstaffa oraz sienkiewiczowskiego Zagłoby. Dziś widzi się w nim pierwowzór tytułowego bohatera opowieści Jana Brzechwy - Pana Kleksa, czarodzieja, który prowadził dziecięcą Akademię. Fiszer czarodziejem był, ale słowa.
Gnał go wielki niedosyt i bezgraniczność pragnień, fantastyczność pożądań poznawczych niemożliwych, nieosiągalnych nigdy. Fiszer prowadził tryb życia duchowego zanadto, rzekłbym, wielkopański, twórczo-artystyczny, za mało naukowy. (...) On - metafizyk czysty z najczystszych - był bez granic; więc każdy twór mu ginął; rozpraszał się w bezkresie nieobjętych pragnień.
"Skamander", 1939
Jan Lechoń
Franc Fiszer, większy filozof, niż myśleli ci, którzy znali go tylko z jego niebotycznych powiedzeń, często mówił o sobie, że jest Bogiem, co było tylko paradoksalnym wykładem właśnie jego filozofii. Kiedyś na wsi w Chełmicy u Pauliny Kleszczyńskiej uskarżał się na reumatyzm, na co Paulina docięła mu: "Ładny Bóg - co ma reumatyzm". A Franc nigdy nie stropiony: "Reumatyzm - to jest właśnie arka przymierza między mną a ludzkością".