Kobiety pokochały ją za promowanie nowego modelu figury: wielka pupa i mały biust. Utożsamiały się z nią, dzięki niej poczuły się dobrze w swoich ciałach, które do tej pory uznawane były za niezbyt atrakcyjne. Wczoraj Azalea wyznała w "Vogue'"u że powiększyła sobie piersi. Czar prysł i zaczęła się burza.
Okrągła, duża pupa od jakiegoś czasu uznawana jest za synonim kobiecości i postrzegana jako bardziej atrakcyjna niż ogromne piersi o czym pisałam przy okazji artykułu na temat fenomenu sióstr Kardashian. Tak przynajmniej wywnioskować można z promowanych trendów, zdjęć, teledysków czy instagramów. Kobiety chwalą się swoimi tyłkami, nie wstydzą się szerokich bioder i przestają mieć kompleksy na punkcie zbyt małych piersi.
Ale czy aby na pewno? W Nowym Jorku, którego mieszkanki dyktują światowe trendy ustawiają się kolejki do chirurgów plastyków. Kolejki kobiet, które marzą o większych... biustach. A w nowojorskim metrze reklamują się najlepsze gabinety, które implanty piersi wstawiają. Jak więc mają się trendy i kanony idealnego ciała promowane w mediach do tego co dzieje się w normalnym świecie?
Prawdopodobnie nijak, czego przykładem jest jedna z najgłośniej promujących sylwetkę typu "gruszka" gwiazda czyli Iggy Azalea. Skoro ona powiększyła sobie piersi i się do tego przyznaje na łamach biblii mody - mit o nowym ideale upada. Zresztą, wbrew pozorom nie tylko w kość dostaje nowy kanon, ale i sama zainteresowana.
Pod lupę bierze ją Wendy Williams - prowadząca amerykański talk show, w którym przyznaje, że szczere wyznania Iggy Azalei nie robią na niej wrażenia o tyle, że to raczej nie jej pierwsze implanty. Williams pokazuje zdjęcia gwiazdy sprzed kilku lat i porównuje je z wizerunkiem, z którym raperka jest kojarzona do wczoraj. I okazuje się, że jej pupa nie tak dawno wcale nie była tak obfitych kształtów i że miała dość przeciętny rozmiar. Prowadząca talk show prowokacyjnie zadaje jej pytanie: czy piersi to rzeczywiście jedyne implanty, które masz? I sugeruje, że pupę można wyćwiczyć i sama już wolałaby wstawić sobie sztuczne piersi niż sztuczny tyłek.
Po co w takim razie te wyznania w Vogue'u? W Hollywood operacje plastyczne są chlebem powszednim i raczej niewiele osób traktuje takie rewelacje, że ktoś sobie coś pomniejszył czy powiększył jako szokujące. Większym szokiem jest samo przyznanie się do tego, że się zrobiło operację niż sam fakt, że się je robiło i to nie raz.
Przykre jest natomiast robienie wody z mózgu kobietom, które na takich gwiazdach jak Azalea czy Kardashian się wzorują. Można dojść do wniosku, że nic już nie jest naturalne i każda pupa, cycek czy nos to produkty takie same jak książka, płyta czy program w telewizji. Są specjalnie przygotowane tak, abyśmy o nich mówili. Tak duże i wyraziste, żeby je było widać. Tak wyeksponowane, żeby na pewno nie być na nie obojętnym. Co więcej, aby o nich marzyć, odkładać na nie pieniądze, poddawać się cierpieniom, żeby tylko ów ideał przypominać. Żadną tajemnicą nie jest fakt, że Polki biorą kredyty na operacje plastyczne. Żeby tylko dorównać pięknym paniom z telewizji.
Jesteśmy karmieni sztucznością i to denerwuje. Jeżeli pani X czy Y już przyznała się do jednej operacji, może warto by zrobić podsumowanie co jeszcze poprawiła, albo co tak naprawdę jest w niej autentyczne. Póki co, takie wyznanie gwiazdy wygląda na autentyczną ściemę.
Czy operacje same w sobie są złe? Oczywiście, że nie. Wielu osobom pomagają w wychodzeniu z kompleksów i poprawiają samoocenę. Co prawda w zbyt dużej dawce wypaczają ciała i twarze zamieniają ich właścicielki i właścicieli w chodzące antyreklamy gabinetów lekarskich, w których powstały. W kobiety bez wieku, które równie dobrze mogą mieć 35 jak i 60 lat. W chodzące klony, bo są do siebie nieprawdopodobnie podobne.
Natomiast jeśli operacje są robione z umiarem, nie ma w nich nic złego. Pod warunkiem, że ktoś nie wmawia nam, że OK, biust powiększyłam, ale tyłeczek mam po mamusi. A tak naprawdę za jego wyglądem stoi pan chirurg.