Historia genialnego wynalazku zaczyna się pod koniec lat 90. spektakularnym pokazem, podczas którego – w obecności tysiąca widzów – rozpędzony Fiat 126 p z prędkością 40 km/h uderza w przeszkodę.
Wbrew przewidywaniom jednak, samochód nawet nie zostaje draśnięty, a prowadzący go kierowca rajdowy bez szwanku wychodzi z tej próby. Informacja o nietypowym teście obiega świat, a przed Lucjanem Łągiewką, konstruktorem-samoukiem, otwierają się wrota do ogromnej kariery. Kariery, która ostatecznie kończy się szybciej, niż się zaczęła, a sam wynalazek po wielu przygodach zostaje zapomniany. Pan Lucjan nie poddaje się jednak, a w styczniu tego roku w końcu zdobywa patent – ale nie w Polsce, a w Europejskim Biurze Patentowym...
Genialny naukowiec po liceum
Lucjan Łągiewka ma dziś 66 lat, pochodzi z Kowar. Dzięki świetnym wynikom w nauce w liceum, zwłaszcza z fizyki i chemii, drzwi uczelni wyższych stały przed nim otworem. Niestety, jego ojciec zmarł na chorobę popromienną (pracował przy wydobywaniu uranu), a sytuacja finansowa Łągiewki zmusiła go do przedwczesnego zaniechania nauki i znalezienia pracy.
Przez lata pracował m.in. jako tokarz, szlifierz i stolarz. Miał nawet tartak, gdzie realizował swoje pasje związane z inżynierią, samodzielnie budował maszyny potrzebne do obróbki drewna. Informacja o tym, że jego urządzenia, na przykład przy skrawaniu metalu miały dziesięciokrotnie niższe tarcie niż w podobnych konstrukcjach, ściągało naukowców, m.in. z Politechniki Wrocławskiej.
Zaciekawiło mnie, dlaczego Łągiewka nie zarzucił pracy przy obróbce materiałów i nie poświęcił się po prostu tworzeniu, patentowaniu i sprzedaży maszyn.
– Pierwsza sprawa – zapomnijmy o patentach za komuny. Własność intelektualna musiała być, oczywiście, podzielona między kierowników i dyrektorów, więc to, co z tego zostawało, było niewarte zachodu – wyjaśnia mi starszy Łągiewka. – Zresztą, nawet uzyskanie stosownych dokumentów nie dawało prawa do produkcji czegokolwiek, o ile nie posiadało się wyższego wykształcenia. Ja nie miałem – dodaje.
Według ówczesnych przepisów, skonstruowanych w taki sposób, by maksymalnie zawężać dostęp do samodzielnej działalności, by móc wytwarzać na przykład maszyny z zakresu obróbki drewna, trzeba było posiadać 5-letnie doświadczenie w zakładzie pracy związanym z tą branżą. Pan Lucjan zdobył pięć dyplomów potwierdzających jego umiejętności w zakresie m.in. toczenia w drewnie, obsługi tartaku czy stolarki, ale by móc produkować maszyny automatyzujące wszystkie te zawody, musiałby przepracować najpierw 25 lat w państwowych zakładach.
W 1976 roku, kiedy Łągiewka rozpoczynał swoją ograniczoną działalność gospodarczą, warunki zarobkowe, jak twierdzi, były całkiem niezłe. Wiadomo było, że ekonomia socjalistyczna była samobójcza, ale przez jakiś czas pozwalała wynalazcy zarabiać sporo ponad średnią krajową. Dzięki temu z kolei mógł finansować swoje badania i eksperymenty fizyczne oraz chemiczne.
– Stać mnie było na budowę własnych obrabiarek, a były to maszyny ważące od 1 do 3 ton, półautomatyczne albo automatyczne. W zakresie obróbki skrawaniem drewna udało mi się dokonać frezów, później opatentowanych, które były w ścisłej światowej czołówce. Zresztą, badała je wyższa Szkoła Rolnicza w Poznaniu i potwierdziła ich skuteczność – wyjaśnia Łągiewka.
Kaskader-rajdowiec za kółkiem malucha – pierwsze testy
Wkrótce po zmianie ustrojowej w 1989 roku przyszła liberalizacja w zakresie nie tylko prowadzenia własnej działalności gospodarczej, ale także związana z prawem patentowym. Kowarski konstruktor był w trakcie prac nad kolejnym wynalazkiem, który, jak mogłoby się wydawać, miał wszelkie warunki, by zrewolucjonizować przynajmniej kilkadziesiąt branż – od transportowej po produkcyjną.
– Nie lubię się chwalić i nie chodzi mi o to, żeby się wywyższać, ale powiedzmy sobie szczerze – świat polskiej nauki od czasów PRL jest niezwykle zadęty. Przepraszam, może jestem zbyt dosadny, ale oni mnie zawsze denerwowali – opowiada pan Lucjan. Jak twierdzi, negowanie zasadności jego wynalazku, oficjalnie nazwanego Energetycznym Przetwornikiem Akumulująco-Rozpraszającym (EPAR), zaś potocznie – zderzakiem Łągiewki – wynika z zacietrzewienia i niechęci wobec osób, dla których fizyka nie jest nauką raz na zawsze zamkniętą.
– Większość profesorskich dyplomów była w czasach PRL-owskich zdobywana po linii partyjnej, rodzinnej, no, różnie można było się doczłapać do tytułu. Oni mnie po prostu nie lubią, a prawda często w oczy kole – zarzeka się Łągiewka.
Założenia eksperymentu przeprowadzonego w listopadzie 1998 roku na stadionie w Kowarach, w obecności tysiąca widzów, były proste: kierowca Fiata 126p miał uderzyć z prędkością 40 km/h w stalową przeszkodę, do której zamontowany był zderzak Łągiewki (z fizycznego punktu widzenia nie ma znaczenia, czy to zderzak uderza w auto, czy auto w zderzak). Okazało się, że wirnik rotacyjny niweluje kinetyczną siłę uderzenia, co zresztą widać w poniższym eksperymencie:
- Urządzenie, które było demonstrowane w 1998 roku, mogłoby być mniejsze, lżejsze i od razu przygotowane do produkcji – ale ja działałem szybko; od badania do gotowego prototypu nie minęło dużo czasu. Uznałem, że na razie nie jest ważne, by wykonać od razu produkt końcowy, zależało mi na pokazaniu samego efektu - wyjaśnia Łągiewka.
W środowisku naukowym rozgorzała dyskusja, podczas której krytykowano konstruktora za zbyt wczesne ogłaszanie sukcesu, podczas gdy wynalazek nie przeszedł obiektywnych badań w specjalistycznych ośrodkach. Niechęć nasilał również fakt, iż w prasie nazywano Łągiewkę tym, który "obala teorie newtonowskie", co było medialnym nadużyciem, a zasada działania Zderzaka wcale nie naginała praw fizyki.
Patent? Zapomnij!
Dziś podejście, które prezentował Łągiewka na początku, nazywane jest w nomenklaturze startupów technologicznych "MVP" - "Minimal Viable Product", tłumaczone jako “produkt o minimalnej koniecznej funkcjonalności“ lub też “produkt posiadający tylko kluczowe funkcjonalności”. Po przeprowadzeniu pomyślnych testów, wynalazek trafił do biura patentowego w 1996 r. Tam jednak spotkał się z odmową, bo, jak wyjaśniał rzecznik Urzędu Patentowego RP, Adam Taukert, "urządzenie nie spełniało wszystkich kryteriów ustawowych, które są wymagane w tego typu przypadkach". Trzy lata później, w czerwcu 2002 roku, rozpoczęto prace naukowe na Politechnice Poznańskiej nad wynalazkiem, finansowane przez spółkę MacroDynamix (Łągiewka był jej udziałowcem). W raporcie podsumowującym badania pisano:
Zjawiska zachodzące w zderzaku pomysłu Lucjana Łągiewki zgodne są z Pierwszą Zasadą Termodynamiki i zasadami Newtona, i nie zachodzi, jak wcześniej sądzono, odmienny, nieopisany dotąd proces energetyczny.
W 2001 r. do wynalazcy z Kowar dotarła informacja, że fizyk z Uniwersytetu Camridge, Malcolm Smith, opatentował mechanizm działający identycznie, jak Zderzak Łągiewki. Dziś w Formule 1 pomysł ten jest wykorzystywany w konstrukcji zawieszenia i ma dawać przewagę nad innymi zespołami.
Niezależnie od tego jednak, Zderzak otrzymał złoty medal na 38. Międzynarodowej Wystawie Innventions Geneva, zaś w 2011 roku EPAR został okrzyknięty najlepszym na świecie wynalazkiem pierwszej dekady XXI wieku. Mało tego – w tym samym roku Polacy zostali zaproszeni na wręczenie złotego medalu w ramach Nagrody Emira Kuwejtu, Sheikh Sabaha Al-Ahmada Al-Jabera Al-Sabaha. Syn Łągiewki, odbierający nagrodę w imieniu ojca, przekazał także prezent w postaci małego zderzaka stosującego nagrodzoną technologię – w imieniu Rzeczpospolitej Polskiej.
Zdjęcie to obiegło cały Kuwejt i w drodze powrotnej liniami Kuwait Airways widziałem, że było pokazywane w państwowych wiadomościach. Gdy jeden ze stewardów rozpoznał mnie i naszą delegację, wszyscy Kuwejczycy na pokładzie bili nam brawo, a kapitan samolotu złożył nam gratulacje. Od tamtego czasu mamy nieograniczone prawo wjazdu do Kuwejtu na zaproszenie emira, który nadal chce kupić nasze odbojnice - jeden z wynalazków wykorzystujących technologię Zderzaka.
– Prezent przekazaliśmy w imieniu Państwa Polskiego, choć wyłącznie na nasz koszt, ponieważ MSZ uważał, że dobre układy z Kuwejtem są mu niepotrzebne. Polski ambasador w Kuwejcie nawet nie przyjechał, bo stwierdził, że nasze relacje z tym krajem opierają się o kontakty kulturowe, a nie innowacje i gospodarkę – podkreśla Przemysław.
To wyróżnienie skłoniło Łągiewkę do wytoczenia ciężkich dział przeciwko Uniwersytetowi Cambridge przed Europejskim Urzędem Patentowym w Monachium. – W sporach prawnych przeciwnika wykańcza się na dwa sposoby: albo prawdą, albo pieniędzmi. My mamy to pierwsze, oni – to drugie - wyjaśnia młodszy Łągiewka.
Po tym, gdy swoje gratulacje osobiście przysłała wynalazcom ówczesna minister edukacji, Beata Kudrycka, za "zdobycie tytuł najwybitniejszego osiągnięcia wynalazczego minionej dekady", pojawiła się propozycja, by wesprzeć finansowo starania prawne o cofnięcie patentu Brytyjczykom i przyznanie go Polakom. Oczywiście, nic za darmo – by wynegocjować umowę pomocową z ministerstwem, Łągiewkowie musieli zatrudnić kancelarię prawną, co pochłonęło ich wszystkie oszczędności – 70 tysięcy złotych.
Ostatecznie, resort zgodził się sfinansować obsługę prawną do 10 milionów złotych, co w zasadzie mogło zaważyć o przyznaniu racji panu Lucjanowi i jego synowi. W świetle reflektorów oficjalną umowę podpisało, reprezentujące ministerstwo edukacji, Narodowe Centrum Badań i Rozwoju. – Byłem naiwnie szczęśliwy – mówi Przemysław.
Minęły trzy miesiące, gdy z resortu edukacji przyszła informacja o... zerwaniu podpisanej umowy. A nawet nie tyle zerwaniu, co zakwestionowaniu jej z powodu europejskich przepisów. Jak się okazało, przed jej zawarciem nikt z urzędników nie sprawdził, czy państwo może finansować spór patentowy wewnątrz UE. Jak się okazało – nie może. – Przepadło nasze 70 tysięcy złotych, których ministerstwo nie chciało nam oddać, bo nie przewidziało tego w budżecie – wyjaśnia rozgoryczony syn wynalazcy.
Przełom nastąpił w styczniu tego roku, gdy Europejski Urząd Patentowy (EPO), organ wykonawczy Europejskiej Organizacji Patentowej powołanej na mocy Konwencji o udzielaniu patentów europejskich, przyznał patent Łągiewce.
Na koniec pytam o to, dlaczego po prostu nie sprzedadzą wynalazku albo chociaż nie podnajmą licencji zachodnim firmom, które pewnie z pocałowaniem ręki przyjęłyby taką propozycję. – Oczywiście, ciągle mamy takie maile i telefony. Ale postanowiłem kiedyś: chcę, by z mojego odkrycia korzystała polska nauka i polski przemysł – podkreśla pan Lucjan. A jego syn, wysyłając mi ostatnie zdjęcia do artykułu, podpisuje się w mailu: Nieuleczalni Patrioci,
Lucjan i Przemysław Łągiewkowie
Chcę to wyraźnie podkreślić - Polski Urząd Patentowy do dziś nie przyznał nam żadnego patentu. Na szczęście, EPO ma nadrzędną władzę w krajach UE. Jest to jednak dla nas bolesne, to choroba naszego państwa, które, nie chroniąc własnych wynalazców, skazuje nas na rolę pomywaczy, kelnerów i pracowników linii montażowych obcych koncernów. Zapomina się, że wynalazki są równie cenne jak rudy metali, węgiel, ropa naftowa, cenne kruszce czy szlachetne kamienie.