To najbardziej dynamiczny polski przedsiębiorca. Kariera od łóżka polowego do firmy giełdowej i majątku wartego przeszło miliard dolarów – tak w najnowszym najnowszym numerze magazynu "Forbes" dziennikarze biznesowego miesięcznika podsumowują Dariusza Miłka, założyciela i głównego akcjonariusza CCC.
Pod zapowiedzią tekstu na Facebooku rozpętało się piekło komentarzy:
– Sukces? Ile ten pan płaci paniom w sklepach, szewcom w Chinach, Indiach? Ile osób ma na umowach śmieciowych, ile na etacie, gdzie odprowadza podatki itp. itd. Jak się to wszystko zliczy i zobaczy, na ile to jest uczciwy biznes, wtedy można mówić o sukcesie – krytykował dziennikarz "Gazety Wyborczej".
W wywiadzie Miłek opowiada swoją drogę biznesową. W swoim stylu relacjonując nie tylko przyjemne strony bycia biznesmenem, ale też prozę życia: zepsuty urlop na Teneryfie, ostrą walkę z niemieckim Deichmannem. Tekst rzeczywiście omija kwestie trudne dla rozmówcy np. że latami korzystał z udogodnień raju podatkowego w Luksemburgu. Miał tam firmę, która była powiernikiem jego akcji CCC, dzięki czemu omijał on podatek od dywidendy oraz mógł swobodniej zarabiać na sprzedaży akcji swojej firmy.
Dlaczego buty są tanie
Nie padają pytania o płace i etaty pracowników, a tu dzieje się naprawdę sporo. Produkcje najtańszych butów zleca w fabrykach na Dalekim Wschodzie. CCC ma co prawda własną fabrykę w Polkowicach, produkującą głownie obuwie lepszej jakości ze skóry naturalnej. Te kosztują nawet około 200 złotych. – Sprowadzaliśmy kiedyś podeszwy skórzane z Włoch i powiem, że nigdy nie były lepsze od tych produkowanych w Polsce. Mimo globalizacji, która zmiotła branżę obuwniczą w Polsce, są u nas fachowcy warci zatrudnienia – mówi biznesmen.
Prezes nie wie, ile dokładnie zarabiają jego pracownicy. Wyjaśnia to dopiero Piotr Nowjalis, wiceprezes do spraw finansowych firmy. – Płacimy ani specjalnie dużo, ani mało, około 2800 zł netto wykwalifikowanym pracownikom przy produkcji – wyjaśnia w rozmowie z naTemat. Podkreśla, że CCC sprzedaje tanie obuwie, a więc odpowiednio tani musi być też składnik pracy ludzkiej ujęty w cenie butów. To drugi koszt, po wynajęciu metra kwadratowego sklepu.
Buty Miłka są tanie nie tylko ze względu na płace pracowników. Znacznie więcej oszczędności uzyskuje produkując je w wielkiej skali. Zamawia kilkadziesiąt milionów par co oznacza, że są na świecie fabryki i dostawcy pracujący tylko na rzecz polskiej firmy. CCC samodzielnie projektuje buty i inwestuje w magazyny. Ale słono płaci za wynajęcie powierzchni handlowej w galeriach handlowych. Tak samo organizuje swój biznes Deichmann, największy sprzedawca butów w Europie. Miłek che pokonać niemiecką firmę dlatego, jak mówi, musi być jeszcze bardziej drapieżny.
Grupa kapitałowa CCC zatrudnia w sumie 6500 osób – na etaty – podkreśla Nowjalis. Nie tylko pracowników produkcyjnych, ale również sprzedawców w galeriach handlowych. 86 procent osób przyjmowanych na staż i 90 procent menedżerów awansowało w firmie z niższych stanowisk. Okazuje się więc, że pod względem liczby stworzonych miejsc pracy Miłek to wcale nie chciwy miliarder-wyzyskiwacz.
Jak płacą inni polscy miliarderzy?
W opinii swoich pracowników, słabo daje zarobić Michał Sołowow: – Jako przedstawiciel handlowy Rovese (dawniej Cersanit) po dwóch latach wciąż zarabiałem 3 tys. złotych. Jak na Kielce to może i dużo, ale styl pracy jest bardzo uciążliwy – zwierza się były pracownik. W chemicznej firmie Synthos związkowcy twierdzą, że są osoby od 5 lat zatrudnione na płacy rzędu 1800 złotych. A to przecież najcenniejsza firma Sołowowa. W zeszłym roku wypłaciła akcjonariuszom, w tym i biznesmenowi, ponad 400 mln złotych zysku.
W rankingu najlepiej zarabiających prezesów polskich banków pod koniec plasuje się prezes prezes Getin Noble banku kontrolowanego przez Leszka Czarneckiego. Krzysztof Rosiński zarabia 1,82 mln zł rocznie, niemało, ale niemal trzykrotnie mniej, niż najlepiej opłacany prezes Pekao SA.
Oszczędną ręką Czarnecki płaci też pracownikom niższego szczebla. Średnia płac bankowców w Warszawie to 7,4 tys. zł – twierdzi analizująca płace firma Sedlak &Sedlak. W porównaniu pensji, Getin był jednym ze słabszych banków, płacąc swoim pracownikom przeciętnie 4,3 tys. zł. – znacznie mniej niż w PKO BP. Współpraca z Leszkiem Czarneckim ma jednak inne zalety o czym możecie przeczytać tutaj.
Legendy krążą o skąpstwie Zygmunta Solorza-Żaka, który osobiście sprawdza koszty prowadzonych przez siebie biznesów. Kiedy w 2011 roku kupił Polkomtel, operatora sieci komórkowej Plus, załapał się za głowę i chciał zwolnić 4 tys. osób. Za dużo zarabiały, a za mało robiły. Firma przez lata była kontrolowana przez kilku państwowych udziałowców.
Niczym spadochroniarze lądowali tam na wysokopłatnych stołkach znajomi i rodziny polityków czy „działaczy”. – Żeby cokolwiek przepchnąć, trzeba pięciu podpisów. Ja chciałem zrobić dwa podpisy, a okazało się, że jest ich siedem. Trudno jest te regulacje wewnętrzne wszystkie pozmieniać, ponieważ od dawna to funkcjonowało tak, a nie inaczej – komentował Solorz-Żak. Zwierzał się, że zwolnienia kosztowały go 20 mln złotych.
Dlaczego płacę więcej
– Wielu Polaków nadal uważa, że rozwój przedsiębiorstw odbywa się ich kosztem. To komunistyczne przywiązanie hamuje w Polsce rozwój bogactwa. Wiadomo, że przedsiębiorca inwestujący w rozwój własnej firmy, powiększa wspólne dobro, z którego korzysta całe społeczeństwo – mówi Ryszard Florek, założyciel firmy Fakro, producenta okien dachowych z Nowego Sącza.
Jak twierdzi, to, ile zarabiają Polacy w polskich firmach, zależy przede wszystkim od skali biznesu. Jeśli polski biznes jest w stanie działać w skali globalnej, to stworzy także i wysokopłatne miejsca pracy dla specjalistów. Jak dotąd udało się to niewielu. Zazwyczaj Polacy, aby móc czymkolwiek konkurować, obniżają ceny, a to degraduje rynek pracy. W międzynarodowym podziale pracy, w Polsce tworzy się tańsze miejsca zatrudnienia w porównaniu z krajami Europy Zachodniej.
– Zagraniczny inwestor z reguły tworzy w Polsce tylko tanie miejsca pracy. Zatrudnia Polaków do zajęć przy liniach montażowych albo kasach. Specjaliści i menadżerowie pracują w centralnej siedzibie firmy zlokalizowanej poza granicami Polski. W ten sposób średnie wynagrodzenie w tamtych krajach wzrasta, a w Polsce maleje – wywodzi Ryszard Florek. Co ciekawe, biznesmen deklaruje ze stara się płacić pracownikom więcej niż jego konkurent w polskich fabrykach. Nie zdradził jednak stawek.
Są już firmy i branże, które licytują się na wykwalifikowanych pracowników. Niedawno opisywaliśmy historię prof. Janusza Filipiaka, który zdecydował się więcej płacić informatykom swojej firmy Comarch. Również w Krakowie padła jeszcze bardziej sensacyjna oferta. Zajmująca się outsourcingiem specjalistów od finansów, księgowości i funduszy firma State Street ogłosiła, że płaci 20 procent więcej niż każdy z konkurentów. Ma już 2000 pracowników, ciekawe czy jeszcze narzekają.