Większości z nas Harvard wydaje się być kuźnią geniuszy, na którą dostają się tylko wybrańcy. Tymczasem nie jest to tak nieosiągalne, jak mogłoby się wydawać. Udało się to Annie Łysakowskiej, która podpowiada, jak to zrobić. – Byłam trochę zaskoczona, bo akademik nie miał zbyt wysokiego standardu. Pokoje są bardzo proste, meble bardzo stare, brak klimatyzacji, co w ciągu lata było naprawdę udręką – mówi naTemat. Choć tak naprawdę Harvard to jedynie początek jej historii.
Rzadko zdarza się, że ktoś sam pisze do naszej redakcji i mówi: zróbcie ze mną wywiad. Dlaczego Pani do nas napisała?
Anna Łysakowska: Odkąd otworzyłam bloga zaczęłam otrzymywać mnóstwo maili i pytań na Facebooku o to, jak udało mi się studiować na Harvardzie. Ludzie pytają jak to zrobić, czy potrzeba do tego dużo pieniędzy itd. Pomyślałam, że podzielę się z innymi moimi doświadczeniami.
Ok. Co zatem trzeba zrobić, aby studiować na Harvardzie? Dla wielu Polaków wydaje się to równie realistyczne, co studiowanie w Hogwarcie.
Studia licencjackie skończyłam w Polsce w 2009 roku, natomiast już pół roku wcześniej wiedziałam, że nie będę kontynuować studiów Polsce i chciałam porównać, jak studiuje się u nas i za granicą. Metody nauczania są tak różne, że można się o wiele więcej nauczyć.
Co pani studiowała w Polsce?
Studiowałam na MISH-u, a moim głównym kierunkiem była historia. Nie chcę powiedzieć, że studia w Polsce są złe. Przeciwnie, uważam je za dość dobre, mimo iż wielu Polakom wydaje się odwrotnie. Dobrze jest zwłaszcza na UMK w Toruniu, gdzie studiowałam. Ale to studia zagraniczne uznaje się za lepsze niż w Polsce, a już na pewno tutejsze uniwersytety nie są tak rozpoznawalne na skalę światową. Chciałam pracować za granicą, więc wyjazd był dla mnie najlepszym rozwiązaniem. Od początku brałam pod uwagę Stany Zjednoczone, ale studia były zbyt kosztowne. Dostałam się na studia w Anglii, które jednak nie do końca mi się podobały.
Co to była za uczelnia? Jakaś prestiżowa?
University College London - w rankingu jest to czwarty uniwersytet w Wielkiej Brytanii. Było tam bardzo mało zajęć - zupełnie inaczej niż w Polsce. Początkowo spędzałam na uczelni po dwie godziny trzy razy w tygodniu. Nawet nie trzeba było na nie chodzić, chyba że miało się specjalną wizę spoza Unii Europejskiej. To, co było na zajęciach, nie miało nic wspólnego z wymaganiami egzaminacyjnymi. Nie było egzaminów bądź obrony pracy magisterskiej - wystarczyło napisać jeden esej na każde zajęcia. To był zupełnie inny świat.
Jak w takim razie trafiła Pani na Harvard?
Trochę przez przypadek, choć może to dziwnie brzmi. Nigdy nie uważałam, że mogę się dostać na tak prestiżową uczelnię. Wiedziałam, że studiowanie na Harvardzie jest bardzo drogie. Wiele osób w Polsce mówiło mi, że angielski nie jest moim pierwszym językiem, więc na pewno się nie dostanę na dziennikarstwo, które chciałam studiować.
Ale udało się.
Zaaplikowałam też na inne uniwersytety, między innymi na UCLA w Kalifornii. Przyjęto mnie, ale pojawił się jednak problem, bo nie zaproponowali mi stypendium. Musiałabym znaleźć ponad 45 tys. dolarów za rok oraz pieniądze na utrzymanie. Nie byłam w stanie zebrać tej kwoty, więc zaczęłam kombinować. Odkryłam, że jest wiele fundacji zajmujących się stypendiami. Dla Polaków nie ma aż tylu stypendiów, co dla Amerykanów czy Chińczyków, ale to nie oznacza, że nie ma ich w ogóle. Istnieją też programy europejskie, dzięki którym można otrzymać stypendium na wybrany uniwersytet. Na początku trzeba się jednak gdzieś dostać. Gdy otrzyma się list z akceptacją uczelni, dopiero wtedy trzeba się zgłaszać po pieniądze.
Ale co z Harvardem?
Zupełnie o nim wtedy zapomniałam. Złożyłam aplikację w połowie moich studiów w Londynie, bo chciałam spróbować i zobaczyć, co się stanie. Ku mojemu zdziwieniu, dostałam się i udało mi się także znaleźć fundusz stypendialny. Część kursów zrobiłam online, a część na kampusie, dzięki czemu nie musiałam wydać aż tyle pieniędzy na zakwaterowanie. Harvard oferuje tysiące możliwości, między innymi właśnie kursy online, przyspieszony tok w ciągu wakacji letnich, zjazdy weekendowe czy zajęcia wieczorem, więc nie było z tym najmniejszych problemów. Kursy przez internet to spora oszczędność, bo w Stanach akademiki są dość drogie.
Co to znaczy "dość drogie"?
W 2010 roku był to wydatek rzędu 4000-5000 dolarów na jeden trymestr, który ma 9 tygodni. Nie było to dla mnie mało. Można wynająć mieszkanie samemu, ale w momencie, gdy jechałam pierwszy raz do Stanów, nie chciałam wynajmować nic sama tylko żyć z innymi ludźmi.
Też bym wolał być wśród innych studentów. Każdy z nas widział na filmach, co oznacza tamtejsze "życie studenckie".
Ja akurat nie musiałam mieszkać w akademiku, choć pierwszy rok licencjacki ma taki obowiązek. Chodzi o to, by ludzie się integrowali. Dzięki temu życie w akademiku kwitnie. Mój akademik był podzielony na segmenty i w każdym mieszkało 4 do 5 osób dzielących łazienkę. Nie ma kuchni, bo Amerykanie uważają, że student nie musi gotować. Każdy akademik ma swoją stołówkę. Trochę bałam się posiłków, które będą tam wydawane, ale menu było na szczęście bardzo zróżnicowane. Podawali jedzenie wegetariańskie, wegańskie, chińskie, koszerne. Każdy znajdował coś dla siebie każdego dnia. Oczywiście zwiększało to koszt akademika. Muszę też przyznać, że to życie studenckie nie zawsze wygląda tak różowo, ponieważ panują tam dość sztywne zasady. Na przykład podczas egzaminów nie można było po dziesiątej wieczorem przebywać w ogródku w grupach większych niż dwie osoby, a gdy koledzy zignorowali tę zasadę, musieli zbierać śmieci przez 3 dni – "za karę".
Ładnie tam było?
Byłam trochę zaskoczona, bo akademik nie miał zbyt wysokiego standardu. Pokoje są bardzo proste, meble bardzo stare, brak klimatyzacji, co w ciągu lata było naprawdę udręką. W każdym pokoju jest jedna szafka, łóżko, stół i w zasadzie byłoby na tyle. Każdy student musiał trochę umeblować pokój po swojemu. Pierwszego dnia na kampusie była zorganizowana coroczna wyprzedaż, na której można było kupić na przykład mikrofalówkę, lodówkę, dywan, czy lampę. Starsi studenci sprzedawali to wszystko nowym i wiele osób z tego skorzystało. Gdy opuszczałam akademik, musiałam wszystko wynieść z pokoju i zostawić go w nienaruszonym stanie.
Jak Panią postrzegali inni studenci? Polskie pochodzenie miało jakiekolwiek znaczenie?
Każde trzy segmenty, czyli około 15 osób, dostają swojego opiekuna. Są to studenci starszego rocznika, którzy pomagają w integracji, rejestracji, robią wycieczkę po kampusie, pokazują co i jak itd. Okazało się, że opiekun sąsiadów był akurat Polakiem, więc było mi nieco łatwiej, chociaż pochodzenie nie miało znaczenia.
Gdy przyjechałam do Anglii, wszyscy pytali mnie ciągle skąd jestem i co tam robię. W Stanach było inaczej, bo nikogo nie interesuje skąd jesteś. Ważne, czy jesteś w porządku. Na Harvardzie można spotkać ludzi z każdego kraju świata, zwłaszcza podczas szkoły letniej, więc nie czułam się w żaden sposób wyróżniona.
Co odróżnia Harvard od polskiej uczelni?
Wydaje mi się, że indywidualne podejście do studenta. W Polsce zawsze trzeba ganiać za profesorami, czekać w długich kolejkach przed drzwiami na godziny przyjęć, aby zadać jakieś pytanie i tkwić w nieskończoność pod dziekanatem. Na Harvardzie czego takiego nie ma. Jeśli potrzebowałam czegokolwiek od profesora, niemal od razu otrzymywałam odpowiedź mailową. Gdy chciałam porozmawiać o czymś z panią promotor, bardzo chętnie mi pomagała. Przeglądała moje artykuły, które pisałam na praktyki, mimo że nie musiała tego robić i nie było to w 100% związane ze studiami.
Profesorowie bardzo chcą, aby studenci robili coś więcej, niż tylko kończyli tę uczelnię. Jest nieustanna zachęta do robienia czegoś poza nauką na uniwersytecie. Owszem, trzeba napisać esej i zaliczyć wszystko, natomiast profesorowie wypychają do przodu. Oferują różne kursy, na przykład wysyłają do Turcji na semestr, aby nauczyć się tureckiego. Można pojechać do Buenos Aires i uczyć się tango lub zrobić praktyki na Alasce. Chodzi o to, aby mieć coś oryginalnego do zaoferowania w swoim CV. Było to coś zupełnie innego niż w Anglii, gdzie w momencie, w którym wyjeżdżałam na wolontariat do Zimbabwe, aby pracować z lwami, ludzie patrzyli na mnie jakbym zwariowała. W Stanach było to dla wszystkich genialnym doświadczeniem.
Kiedy skończyła pani Harvard?
W 2010.
Co po nim?
Myślałam, że wrócę do Londynu i znajdę pracę. Ale pomyślałam, że na to zawsze mam czas. Znalazłam praktyki w Argentynie, nauczyłam się hiszpańskiego, a później pojechałam do Meksyku, by odwiedzić wtedy mojego chłopaka poznanego na Harvardzie. Meksyk bardzo mi się spodobał, także znalazłam tam pracę, na początku jako nauczycielka angielskiego dla biznesu. Uczyłam w wielu dobrych i dużych firmach. To fajna praca, którą polecam wszystkim chcącym podróżować i mieszkać w innym kraju. Wszędzie potrzebują nauczycieli, a zarobki są dość spore.
W Meksyku nie było łatwo znaleźć inną pracę, bo wiele rzeczy załatwia się tam po znajomości, których nie miałam. Udało mi się jednak dostać pracę w magazynie, gdzie zajmowałam się kwestiami międzynarodowymi w anglojęzycznej części gazety. Pisałam, edytowałam i zajmowałam się klientami. Po półtora roku musiałam wyjechać z Meksyku i wróciłam do Londynu z przyczyn osobistych.
Zaczęła Pani pracę?
Tak, od razu dostałam pracę, ale mój tata zapytał, dlaczego nie zrobię kolejnych studiów, aby w czymś się wyspecjalizować. Nie był do końca przekonany, czy te, które skończyłam przydadzą się w jakikolwiek sposób w mojej dalszej karierze. Postanowiłam wykorzystać możliwości, które dają uniwersytety i zaczęłam studiować prawo międzynarodowe, znowu w Wielkiej Brytanii, a w międzyczasie zaczęłam też kolejne studia - w Holandii. W międzyczasie pracowałam na początku na uniwersytecie w Lejdzie, a potem rozpoczęłam etat w jednej z dużych firm w Amsterdamie.
Studiowała Pani w dwóch krajach jednocześnie i pracowała?
Tak, mimo iż wydaje się to nierealne. Pierwszy semestr skończyłam w Anglii, po czym wyjechałam do Holandii na drugi. Do Anglii jeździłam raz w tygodniu autobusem. Jak bilet kupi się wcześniej, płaci się cztery funty. Ułożyłam tak zajęcia, że miałam wszystko w poniedziałki w Oxfordzie w Anglii, we wtorki i środy rano w Lejdzie w Holandii, a załatwiłam pracę, która pozwoliła mi na odrabianie godzin przeznaczonych na zajęcia.
Jak zapłaciła Pani za to wszystko?
Jak wspomniałam wcześniej, ja akurat pracowałam, ale Polacy studiujący w Wielkiej Brytanii mogą automatycznie dostać pożyczkę na te studia. Nie jest to kieszonkowe tak jak w Polsce, bo ta kwota wystarcza na całe czesne i utrzymanie. Tą pożyczkę nie do końca trzeba spłacać jeśli nie zarabia się określonej sumy pieniędzy i wiele osób tego nie robi. Można zacząć dopiero rok po zakończeniu studiów i tylko wtedy, gdy się pracuje i zarabia konkretną sumę pieniędzy. Spłaca się do pięciu proc. całej pensji. Moja koleżanka, która właśnie wróciła z Anglii do Polski, być może nigdy jej nie spłaci. Przy polskich zarobkach trudno mówić o spłacaniu pożyczki w angielskim banku, a po kilkunastu latach będzie ona umorzona. Natomiast czesne w Holandii kosztuje mniej niż studia wieczorowe lub na prywatnej uczelni w Polsce.
Napisała nam Pani, że zwiedziła 62 kraje.
Teraz już 63, bo byłam też na Islandii dwa tygodnie temu. Podczas studiowania za granicą ma się dużo możliwości podróży. Na przykład ze Stanów Zjednoczonych jest już blisko do Meksyku czy na Kostarykę, a bilety są nawet po 100 dolarów. Z Londynu można zawsze szybko wyskoczyć gdzieś na weekend. Zawsze znajdzie się czas i pieniądze. Starałam się wykorzystać każdą okazję, aby załapać się na praktyki lub pracę za granicą. Często też można dostać dofinansowanie z uczelni na kursy językowe za granicą, które są fantastyczną opcją na poznanie kultury danego kraju od podszewki.
Wielu Polaków myśli, że do podróżowania trzeba mieć worek pieniędzy lub bogatego wujka. Można pojechać na studia do Anglii, pracować w międzyczasie, dostać pożyczkę. To wszystko nie kosztuje aż tyle, ile ludzie myślą, a oprócz poznania świata jest oryginalny dodatek do CV.