– W internecie przeczytałem tyle złego o swoim interesie, że pewnie równie wielu obelg nie dostają prezydent, premier i Kaczyński razem wzięci – mówi właściciel dużego komisu samochodowego z okolic Trójmiasta. I zdradza, ile polscy handlarze samochodów zarabiają na każdym sprzedanym aucie. – W procentach najlepiej zarabia wnusia, bo kupuje u nas zwykle za 999 zł, a sprzedaje za 3-5 tys. Na jednym aucie największe sumy ma syn, który sprowadzał nawet Ferrari, ale z całej ceny to ma może 30 proc. Ja potrafię wyciągnąć czasem 50 proc., bo nie mam takich kosztów, jak on – opisuje swój rodzinny już biznes.
Witold, właściciel komisu od 1991 roku: Tak, to wszystko mówią o mojej branży.
I mają rację?
We wszystko, co ludzie gadają chyba nie można wierzyć, prawda? Co nie oznacza, że ludzkie gadanie zawsze jest bez sensu. Trzeba więc przyznać, że różne grzechy na sumieniu mamy.
Jak poważne?
To już chyba różni każdego właściciela komisu. No i zależy od tego, jak długo jest w biznesie. Ja zaczynałem właściwie jeszcze w 1989 roku. Sprowadzało się wtedy głównie mercedesy 123-ki i volkswageny passaty dla pierwszych bogatszych. Nikt nie kombinował wtedy ze szrotami. Jechało się po auta używane, ale szukało tzw. igieł (czyli aut w nienagannym stanie). Wtedy to określenie nie wywoływało takiego śmiechu, jak teraz. No, ale czasy szybko się zmieniły i "bogatszych" zrobiła się cała masa i zwiększył się popyt. Duże zapotrzebowanie na auta spowodowało natomiast dość desperacki import, czasem ocierający się o kryminał. Bo niejeden do dziś ma pewnie w garażu 201-kę po tacie, czy dziadku, którzy nawet mogli nie mieć pojęcia, jak dostarczono go do polskiego komisu.
Bo był skradziony za Odrą?
Albo zespawany z dwóch. Ja się nigdy w mechanikę nie bawiłem za bardzo, nie mam głowy do takich rzeczy. Starałem się tylko, żeby klient miał to, czego oczekuje. A oczekuje mniej więcej tego samego, co w agencji towarzyskiej. Płaci i chce się poczuć dobrze.
A nie chce przypadkiem, jak najlepszego auta w dobrej cenie?
Tacy ludzie nie kupują w komisach. Oni bawią się w łowców, czy strategów i tygodniami lub nawet miesiącami szukają tego swojego wymarzonego wozu. Dzisiaj tacy polują na aukcjach internetowych, a kiedyś było ich pełno na giełdach samochodowych. Chodzili tam godzinami, wymyślali, mierzyli i ważyli. Od czasu do czasu tacy trafią oczywiście do komisu, ale raczej niczego nie kupią.Nasi klienci to inna grupa.
Bardziej naiwna?
Nie chciałbym obrażać ludzi, którzy dają zarobić mojej rodzinie. Ja uważam, że to po prostu klientela mniej wymagająca. Ci, którzy u mnie kupują to głównie ludzie, którym zależy na jednej z trzech rzeczy. Po pierwsze, to duży wybór w jednym miejscu. Po drugie, czas. Komis to sklep, z którego wychodzisz z tym, co ci się spodobało. Trzeci powód zachęcający do skorzystania z usług komisu to natomiast pewność, że z papierami jest wszystko w porządku. Klient dostaje dziś sprawdzone auto, fakturę, od paru lat jeszcze paromiesięczną gwarancję się dodaje. Jeśli coś bardzo poważnego byłoby nie tak, to całe pretensje może mieć do nas, a nie martwić się, gdzie szukać sprzedawcy, od kogo kupił felerne auto.
Biorąc pod uwagę opinię o komisach, którą obaj wspomnieliśmy na początku, dziwi mnie, że ten wasz fach się wciąż trzyma...
A trzyma się znakomicie. I często stanowi rodzinny biznes, jak u mnie. W naszej rodzinie wygląda to tak, że ja mam ten klasyczny komis, a syn parę lat temu założył tzw. auto centrum i zamiast gromadzić pojazdy "na zaś", sprowadza w umówionym terminie samochód zamówiony przez klienta. On zajmuje się autami z wyższej półki, ja mam na placu taką klasę średnią. W sierpniu ubiegłego roku dołączyła do nas jednak jeszcze wnuczka, która pomaga nam obu pozbyć się tego, co klienci zostawiają w rozliczeniu, a co nie kwalifikuje się od razu na części. Sprzedaje w internecie pojazdy warte maks. 4-5 tys. zł.
Przecież mówił Pan, że w sieci klientela woli polować i nie zagląda do komisów.
Dlatego ona nie jest tam podczepiona pod komis. Wygląda to tak, że ona kupuje furkę ode mnie lub od syna, a potem sprzedaje jako osoba zupełnie prywatna. Po prawdzie, to jej klientom to się średnio opłaca, bo potem muszą 2 proc. podatku od wzbogacenia zapłacić. Gdyby przyszyli do nas, to by dostali fakturę i byli z tego zwolnieni. Ale samochodom za kilka tysięcy w komisach dają teraz stać miesiącami. Jak się je wystawi prywatnie, idą w ciągu tygodnia.
Ile sprzedawca zarabia na jednym aucie?
Nie wiem, jak inni. My zarabiamy dobrze (śmiech). W procentach najlepiej zarabia wnusia, bo kupuje u nas zwykle za 999 zł, a sprzedaje za 3-5 tys. Na jednym aucie największe sumy ma jednak syn, który sprowadzał nawet Ferrari, ale z całej ceny to ma może 30 proc. Ja potrafię wyciągnąć czasem 50 proc., bo nie mam takich kosztów, jak on. Już nie sprowadzam, od dwóch lat zaryzykowałem nawet, że skupuję tylko polskie salonowce. I to był strzał w dziesiątkę, bo one mają renomę lepszych niż "Niemce". Choć często niesłusznie, bo w segmentach A-C i wśród aut maksymalnie 10-letnich naprawdę nie sprowadzają dziś wiele składaków, czy innego szrotu.
– "Rzeźbienie" powypadkowych aut i składanie jednego z kilku to dobry, bo w zasadzie legalny interes. Jeśli auto jest dobrze zrobione, to bez problemu przejdzie polski, dość pobieżny przegląd – usłyszałem, gdy przed kilkoma miesiącami rozmawiałem z jednym z mechaników zajmujących się przywracaniem do życia aut powypadkowych. Wielu miewał Pan takich dostawców?
No jak mówiłem, w latach 90-tych to była wolna amerykanka, ale dziś moje "salonowce" nie są "powypadkami". Co nie znaczy, że u innych nie stoją wciąż podrzeźbione auta. W ostatnich latach to jednak głównie pojazdy bardzo nowe, luksusowe, lub szalenie popularne SUV-y. Czyli takie okazje, gdzie ludziom uciecha z posiadania za chwilę tego samochodu przesłania nieco uwagę i pewne niuanse przechodzą.
Właśnie... Zdradzi mi Pan, jakie "niuanse" najczęściej zatajacie w komisach, że wielu waszych klientów potem wypowiada się o was tak niepochlebnie?
Polacy generalnie lubią się o innych niepochlebnie wypowiadać... W internecie przeczytałem tyle złego o swoim interesie, że pewnie równie wielu obelg nie dostają prezydent, premier i Kaczyński razem wzięci. Tylko że po tych ponad dwóch dekadach pracy mam też wielu klientów wręcz stałych. Jest naprawdę sporo ludzi, którzy przychodzą wymienić auto po kilku latach i z zadowoleniem mówią o poprzednim u mnie kupionym. Wracają z dziećmi, by kupić im pierwsze auto albo polecają nas znajomym. To jednak ci, którzy kupili auta kilkuletnie za przyzwoite kwoty, a nie prawie 20-latki, od których oczekiwali nie wiadomo czego.
Co to znaczy "przyzwoite kwoty"?
Dobre auto kosztuje. Moim zdaniem, nie ma dobrego auta poniżej 10 tys. zł. Oczywiście im lepsza marka, tym mówimy o wyższej kwocie, bo porsche - nawet takie rocznik 2000 - za podaną przeze mnie kwotę to nadal nie jest dobre auto. Generalnie jest zasada, że pewni możemy być auta używanego maksymalnie 5-letniego, które kupujemy za około 60 proc. jego pierwotnej wartości. W pozostałych przypadkach mówimy o pojazdach, które straciły na wartości z określonych przyczyn i nie należy się po nich spodziewać cudów. Cała rodzina na tym zarabia, że wszyscy Polacy chcą mieć auta, ale mówiąc szczerze, to od dawna żyję w takim przekonaniu, że nie powinno się sprzedawać masowo ponad 10-latków.
To zaskakujące w ustach właściciela komisu. W którym widzę sporo aut, które chyba 10. urodziny jednak miały za sobą trochę czasu temu...
Wie pan, my z tego żyjemy. Sprzedajemy, bo jest popyt. Wszystkich tych afer, że sprzedawcy samochodów oszukują udałoby się jednak uniknąć, gdyby klienci kupujący najtańsze auta rozumieli, że dostają produkt zużyty, na którym nie można polegać. Za 15-letni ciuch kupiony w lumpeksie też będą mieli pretensje, że widać na nim przetarcia i może się popruć? Jak się kupuje wieżę Hi-Fi z rocznika 1999, to też nikt chyba tam nie oczekuje obsługi MP3, albo DVD. To w ogóle dobre porównanie. Najlepsze. Bo od nas niektórzy chcieliby auta jak nowego, w którym oryginalnie jest zamontowany kasetowy radioodtwarzacz...