Kultura polskich taksówkarzy i ich korporacji. Dlaczego wolę jeździć Uberem? [list czytelnika]
List czytelnika
24 kwietnia 2015, 12:42·12 minut czytania
Publikacja artykułu: 24 kwietnia 2015, 12:42
W przeciągu ostatnich paru tygodni przeżyłem ciekawe przygody z warszawskimi (i nie tylko) taksówkarzami. Z przewozu osób korzystam często - dwa do pięciu razy tygodniowo. Czasami nawet częściej.
Reklama.
Prywatnie „uberem", służbowo taksówkami różnych korporacji. Więc nieśmiało odważę się stwierdzić, że mam pewne rozeznanie. Od kiedy aplikacje mobilne typu „ridesharing” weszły do Polski i stały się popularne, dyskusje na temat tego co jest legalne i mieści się w ramach ustawy o transporcie drogowym, nabrały nowego wymiaru. A zaczęły się parę lat temu, gdy na ulicę obok taksówek, wyjechały nieoznakowane pojazdy, które również mogą przewozić ludzi. W tym wszystkim ogóle nie słychać najważniejszego głosu - pasażera.
Do tej pory nigdy nie udzielałem się publicznie w tego typu sprawach. Nie próbowałem skontaktować się z dziennikarzami ani jakąkolwiek redakcją, aby podzielić się swoim zdaniem lub doświadczeniami na łamach ogólnopolskiej gazety. Jednak splot kilku wydarzeń, które miały miejsce w przeciągu ostatnich dwóch tygodni, spowodowały, że postanowiłem zareagować. Moim celem jest rozpoczęcie dyskusji na temat jakości usługi, a dopiero później zastanawianiu się, co powinno być legalne, co nie i niby dlaczego.
Poniedziałek 9 marca.
Od paru dni jestem w Amsterdamie. Zauważyłem, że jako taksówki bardzo popularne są samochody Tesla model S produkowane przez kalifornijską firmę Tesla Motors. Jej założycielem jest Elon Musk. Filantrop i przedsiębiorca porównywany do komiksowego superbohatera i wynalazcy Ironmana. Swoje udziały mają również założyciele Google. Ostatnio krążą pogłoski, że udziałowcy Apple nakłaniają prezesa Tim Cooka do kupienia firmy.
Samochód robi furorę, ponieważ jest napędzany w pełni elektrycznym silnikiem. W przeciwieństwie do spalinowego maksymalny moment obrotowy może osiągnąć natychmiast. Efekt jest tego taki, że auto wyglądające jak sedan klasy średniej, ma przyśpieszenie lepsze od niejednego modelu Ferrari lub Porsche. Wgniata w fotel z niebywałą siłą. Dzięki temu kierowca i pasażerowie mogą poczuć się jak Pan Samochodzik.
Oczywiście bez dłuższego zastanawiania decyduję się przejechać. Jazdę należy zarezerwować na stronie korporacji, wskazać datę i cel podróży oraz z góry zapłacić. Niestety w ostatnim kroku formularza występuje jakiś błąd. Z atrakcji nici - samochód nie przyjeżdża, a z mojej karty i tak pobrano 25 euro. Wysyłam maila z reklamacją.
Sobota 14 marca godzina 21:00.
Czekam na swój bagaż na lotnisku Okęcie. W tym czasie wyciągam telefon i zamawiam ubera. Jeszcze tylko slalom pomiędzy panami, którzy oferują przejazd „za złotych dwadzieścia za kilometr” (nie, w tej grze słownej nie mają na myśli jeden złoty i dwadzieścia groszy za kilometr) i siedzę w pachnącej nowością Skodzie Rapid. Owszem, kierowca nie ma pojęcia, gdzie jest adres, który podałem. Jednak aplikacja poprawnie mu go wskazuje i nawiguje, na podstawie informacji wprowadzonej w moim telefonie. Przez całą podróż uprzejmie dyskutujemy - między innymi na temat kultury warszawskich taksówkarzy i stanu ich samochodów.
Gdy jesteśmy już na miejscu, wyciąga moją walizkę z bagażnika i podaje. Żegnamy się uściśnięciem sobie dłoni i życzymy miłego wieczoru. Za kurs na Dolny Mokotów płacę dwadzieścia złotych. Nie mam przy sobie gotówki. Moja karta debetowa (oddzielna do zakupów w internecie, na której mam zawsze najwyżej sto złotych. Dzięki temu nawet jak ktoś ją „przejmie”, to nie stracę wszystkich środków) zapisana jest w aplikacji. Opłata pobierana jest automatycznie.
Godzina 23:00 tego samego wieczoru.
Spotykam się z znajomymi w „pawilonach” w centrum Warszawy. Postanawiam na chwilę jeszcze przywitać się z przyjacielem, którego dawno nie widziałem i siedzi w klubie Resort przy placu Teatralnym. Autobusy już nie jeżdżą, telefon zaraz mi się rozładuje. Jestem zmęczony po podróży i nie chce mi się iść. Na rogu ulicy Nowy Świat i Foksal postanawiam skorzystać z taksówki. Jeżeli już to robię, staram się wybierać duże korporację. Zawsze wtedy naiwnie zakładam, że nie zostanę po raz kolejny oszukany lub niegrzecznie potraktowany.
Pada na znaną korporację. Reklamują się jako największa w Warszawie, co według nich jest gwarantem jakości i uczciwości. Takie hasła można znaleźć na ich stronie w serwisie Facebook. Wsiadam: „Dobry wieczór, poproszę na ulicę Bielańską”. Zamiast odpowiedzi na przywitanie słyszę: „Ale przejazd będzie kosztował dwadzieścia złotych”. Na samym początku myślę: „No trudno. Nie jest to daleko, ale przyzwyczajony jestem do ubera, który jest dwa razy tańszy. Do tego jest weekend i późny wieczór”. Jedziemy. Chwilę później pojawia się kolejna myśl: „Ale dlaczego taksówkarz od razu mi mówi, ile zapłacę? Chciał być uprzejmy i uprzedzić mnie, ile może wskazać taksometr?”.
Oczywiście odruchowo od razu szukam urządzenia. Widzę, ale wyświetlacz przysłonięty jest drugim do przyjmowania zleceń. Pytam: „Dwadzieścia złotych, ponieważ taką sumę wskażę taksometr”? Pada zaskakująca odpowiedź. Momentalnie przypomina mi scenę z filmu „Nie lubię poniedziałku”, kiedy jaśnie wielmożny pan i władca dróg - kierowca taksówki - łaskawie rzuca, że on tylko na Grochów jedzie. I mój szofer nieświadomie ją parafrazuje mówiąc: „Ja tak blisko nie będę jeździł i umówiliśmy się na 20 złotych”. Według map Google jest to 1,7 kilometra . Żelazna logika, z którą nie mam zamiaru się zmagać. Nie przypominam sobie, żebyśmy dobili jakiegokolwiek targu i mówię mu o tym. On zatrzymuje się i każe wysiadać.
Niedziela 15 marca.
Oczywiście taka sytuacja nie jest dla mnie niczym nowym, więc prawie o niej zapominam. Jednak biorę telefon i wyświetla mi się powiadomienie o mailu z podsumowaniem mojej podróży uberem z lotniska. Zaznaczona jest dokładna trasa, czas i koszt przejazdu oraz prośba o ocenę kierowcy w skali od jednego do pięciu. Oprócz tego widoczne jest jego imię, zdjęcie oraz średnia ocen - 5.0. Opcjonalnie mogę wysłać komentarz. Następnie przypominają mi się artykuły na temat protestów taksówkarzy. Zaczynam ponownie szukać ich w internecie. Trafiam na wypowiedź jednego z dyrektorów dużej korporacji taksówkarskiej. Rozważa, czy taksówkarze będą protestować przeciwko kierowcom z konkurencji, którzy jeżdżą nielegalnie. Pytany, czy chodzi mu o ubera, nie odpowiada jednoznacznie.
Coś mnie ukuło. Nie zgadzam się z tym. To jest aroganckie, bezczelne, nieprzyzwoite i nie w porządku. Piszę maila z reklamacją. Aby mieć większą pewność, że zostanie rozpatrzona, przy pomocy Google w trzy minuty znajduję adres e-mail do prezesa. Świetnie, to będzie mój głos w tej sprawie. Nie proszę o przeprosiny albo zadośćuczynienie. Nie pierwszy raz mnie to spotyka i jakoś specjalnie nie ucierpiałem. Chcę po prostu dać wyraz temu, co myślę o tej sytuacji. Proszę, aby moja wiadomość została przekazana kierowcy, który mnie wiózł. Może skłoni do jakiejś minimalnej refleksji.
Poniedziałek 16 marca.
Dostaje odpowiedź! Reklamacja została przyjęta i natychmiast po jej rozpatrzeniu poinformują mnie o podjętych działaniach. Do korespondencji dodany jest adres ogólny dla całego zarządu. Cieszy mnie to. Może jest to pierwszy krok w podjęciu jakiegoś kulturalnego dialogu i dopuszczenie do zdania pasażera. Nie kierowcy taksówki, nie dyrektora korporacji, nie przewodniczącego związku zawodowego. Może będę miał jakiś swój mikro udział w uregulowaniu tego tematu i zostanę wysłuchany przez ludzi, którzy kierują największą korporacją w Warszawie. Na pewno muszą mieć pewien wpływ na kształtowanie rynku i dbanie o niego.
Środa, 18 marca.
Czytam artykuł na temat akcji „Taksometr” przeprowadzonej przez urzędników. Miała ona na celu sprawdzić warszawskich taksówkarzy pod różnym kątem. Wystawili 405 mandatów, 246 ostrzeżeń. Wygaszono 32 licencje, 46 cofnięto. Skontrolowano około 15% rynku. Dużą plagą są też kierowcy, którzy podszywają się pod taksówkarzy. Trudno stwierdzić, czy są to liczby duże, czy małe. Ale zgaduję, że na szczycie pozytywnych rankingów pewnie polskie miasta nie figurują.
Piątek, 20 marca.
Brak odpowiedzi. Przypominam się i pytam, na jakim etapie jest moja reklamacja. Dostaje maila. Jak się okazuje, zażalenie zostało już rozpatrzone (o czym miałem być niezwłocznie poinformowany). Kierowca został ukarany naganą słowną. Od razu odpisuję. Staram się dopytać, czy została mu przedstawiona treść mojej korespondencji. Z racji tej że do dyskusji dodany jest również zarząd, postanawiam przedstawić szerszy kontekst całej sytuacji i wyjaśnić, dlaczego zdecydowałem się odezwać.
Opisuję doświadczenia z podróży uberem zaledwie dwie godziny wcześniej. Piszę, że zgadzam się, iż ustawa powinna ściśle regulować, kto może wykonywać zawód taksówkarza. Tak samo jak zawód farmaceuty, spawacza i motorniczego. Po co? Żeby usługa była realizowana przez odpowiednio wyselekcjonowane osoby, które zainwestowały swój czas i pieniądze w wyszkolenie się. Żeby mieć pewność, że zostanie wykonana w sposób bezpieczny i jak najbardziej fachowy.
Mało tego. Dodaję, że moim zdaniem aplikacje typu uber działają na granicy prawa lub poza nim chyba w prawie każdym państwie i nie popieram tego. Sam pomysł biznesowy nie jest niczym rewolucyjnym i nadzwyczajnym. Wiele osób pewnie na to wpadło i były świadome, że omija ona prawo. Ktoś po prostu w pewnym momencie zorientował się, że dostępna już jest odpowiednia technologia (powszechne smartfony z połączeniem do Internetu) i postanowił zaryzykować. Wiedząc, że nagina przepisy. Przepisy, które mają sens i służą w dobrej sprawie, jeżeli są odpowiednio przemyślane.
Na koniec podsumowuje. Tego typu historię może opowiedzieć każdy Warszawiak. Taksówkarze mają bardzo złą opinię – dalej są już chyba tylko policjanci. Większość z nich to wąsate „Janusze”, którzy nawet „dzień dobry” nie potrafią odpowiedzieć i wielce łaskawie wiozą pasażera. Tu nie chodzi, że mają zachowywać się jak poddani – chodzi o podstawowe zasady kultury i ogłady. Jeżdżą dwudziestoletnimi Mercedesami, w których śmierdzi papierosowym kiepem. To że mają odpowiednie uprawnienia, wcale nie jest gwarancją, że wiedzą gdzie jechać.
Wybranie taksówki dużej i licencjonowanej korporacji również nie zapewnia, że kierowca nie będzie starał się oszukać pasażera. Oczywiście w tym miejscu koniecznie muszę podkreślić dwie rzeczy. Zdarzają się wyjątki i jeżdżę również z prawdziwymi fachowcami i kulturalnymi kierowcami, z którymi można czasami kulturalnie podyskutować i mieć pewność, że zostanie się odpowiednio potraktowanym. Nigdy wtedy nie zapominam o napiwku. Jednak moim zdaniem jest ich dużo mniej niż więcej. Jak i również jestem świadomy tego, że istnieją pasażerowie chamscy i awanturujący się.
Poniedziałek, 23 marca.
Dostaję ostateczną odpowiedź odnośnie mojej reklamacji złożonej, gdy byłem w Holandii. Dyskusja trochę zajęła, ponieważ myślałem, że dwukrotnie pobrali z karty 25 euro. Wszystko się wyjaśnia. Pieniądze wracają na moje konto. W ramach przeprosin w każdej chwili mogę skorzystać z darmowego przejazdu Teslą, jak tylko będę w Amsterdamie. Wystarczy że odpiszę na tego maila.
Z polskiej korporacji brak odpowiedzi. Staram się po raz ostatni dowiedzieć, czy moja korespondencja dotarła do taksówkarza. Naprawdę naiwnie wierzę, że może ona coś zmienić. Skłonić do jakiejś refleksji. Dodatkowo załączam treść wiadomości, jaką dostałem od korporacji z Amsterdamu i dziękuje za „jednostronną dyskusję”. Nigdy więcej się nie odzywają.
No cóż, jaki kraj taka kultura biznesu i skala domagania się, co komu niby się należy za nic. Jedni chcą odpowiednich przepisów, które mają zapewnić należytą jakość usługi. I nie oszukujmy się – najprawdopodobniej nigdy nie wejdą w życie. A nawet jeśli to tego nie zagwarantują. Drudzy ominęli prawo i rozwiązali ten problem przy pomocy dosyć prostej (z punktu widzenia biznesowego) aplikacji z nawigacją oraz kilku zasad. Na przykład samochody nie mogą mieć więcej niż 10 lat. Aczkolwiek w Stanach Zjednoczonych również nie cieszą się zbyt pochlebną opinią - jednak w innej kwestii, dotyczącej wynagrodzenia kierowców.
Jeszcze inni po prostu odpowiednio traktują klienta. A w Nowym Jorku liczba uberów właśnie przekroczyła liczbę licencjonowanych taksówek. Kwestia parunastu miesięcy, aż ten trend dojdzie do Europy. I co wtedy? Nie wiem. Ale wiem, kto na pewno będzie tym wielce oburzony i zablokuje pół Warszawy, a ministra transportu zwyzywa od oszustów i złodziejów.
P.S. Już nawet nie będę pisał, że fajnie by było, gdyby taksówki musiały mieć jeden kolor - tak jak w Berlinie, Londynie lub Nowym Jorku. Bardzo upiększyłoby to krajobraz, zniwelowało jego „pstrokatość” i stworzyło znak rozpoznawalny. Ale zaraz by się podniosły głosy typu: „Panie, i kto mi niby zapłaci za pomalowanie samochodu?!”.