Festiwal Planete Doc obserwuję z bliska niemal od samych jego początków. Artur Liebhart, jego niezmordowany dyrektor, dobija się o naszą uwagę i zainteresowanie ważnymi sprawami z ogromnym sukcesem. W końcu, jak sam wspomniał na otwarciu, pierwsza edycja Planete Doc objęła 19 filmów. W tym roku w programie jest ich ponad 150, a wszyscy kinomani mają datę 11-20 maja już dawno zaklepaną w kalendarzu. Dlatego dokumentalne święto postanowiliśmy uczcić relacjami z przebiegu festiwalu – siłą rzeczy subiektywnymi, bo w pojedynkę nie da się obejrzeć wszystkiego.
Wybieram zgodnie z poleceniami zaprzyjaźnionych dziennikarzy, którzy mieli dostęp do festiwalowych filmów zawczasu, i w zgodzie z własnymi zainteresowaniami. Na pierwszy ogień – w piątek, 11 maja, idą dwa filmy muzyczne. „Ibiza po zmroku” Güntera Schwaigera to portret kosmicznego przemysłu, który wyrósł wokół sceny house'owej na Ibizie. „A Tribe Called Quest. Życie w rytmie bitów” Michaela Rapaporta opowiada natomiast chronologicznie, jak Bóg przykazał, historię legendarnej hiphopowej formacji ze Wschodniego Wybrzeża, która ukształtowała świadomość wielu współczesnych wielkich amerykańskiego rapu. I choć oba filmy dotyczą gatunków, z których każdy nazywa się na „h”, zupełnie inaczej grają swoim materiałem i roztaczają przed widzem zgoła odmienne wizje muzyki.
Ibiza, o której opowiada część bohaterów, już nie istnieje. Zanim zalały ją tłumy spragnionych dzikiej imprezy turystów z kontynentalnej Hiszpanii, Włoch i Francji, potem pasażerowie tanich lotów z Wielkiej Brytanii, Holandii i Niemiec, a na koniec znów posiadacze luksusowych jachtów i aspirujący bywalcy, była tylko przystanią dla wolnych dusz, hipisowskich odszczepieńców i uciekinierów, jak Alfredo Fiorito – pewnie najstarszy wiekiem DJ na wyspie, który schronił się na niej przed argentyńską dyktaturą wojskową. Alfredo jest jednym z tych, którzy pamiętają wszystkie stopnie rozwoju tego miejsca, ale i kimś, kto ewoluują wraz z wyspą, nie oceniając tego rozwoju. Robią to chętnie inni, młodsi przybysze, którzy być może nie załapali się na taką sławę, na jaką liczyli. Grunt jednak, że to muzyka niesie tutejsze kariery. Muzyka i show.
Muzyka i flow była natomiast rusztowaniem, na którym całą swoją egzystencję zbudowali chłopcy z Queens, którzy wraz z kilkoma zaprzyjaźnionymi ekipami i twórcami – Jungle Brothers, De La Soul, Mos Defem, Queen Latifah – stworzyli nowy, mądry, daleki od gangsterskich przechwałek, ale bliski ulicy hip hop ze wschodniego wybrzeża. Połączeni w przyjacielski muzyczny klan Native Tongues, twórcy grupy A Tribe Called Quest nigdy nie antagonizowali, nie wdawali się w wojny, tworzyli dziwaczną z początku, bo odwołującą się do tradycyjnie afrykańskich kulturowych konceptów grupę młodziaków, którzy nabrali ochoty, by rapować, gdy posłuchali w radiu setów didżeja Red Alerta i zobaczyli kilku czarnych didżejów z gramofonami w okolicy Linden Boulevard na nowojorskim Queensie. Jako pierwsi zrehabilitowali też w swojej muzyce sporo inspiracji rodem z lat 60. i 70., nie wstydząc się grzebać w płytotekach rodziców, i stworzyli na tej bazie coś całkiem swojego i nowego. Historia A Tribe Called Quest jest w równym stopniu historią bardzo twórczej przyjaźni, co opowieścią o jednym z kamieni milowych gatunku.
Ibiza – jako miejsce, kolebka imprezowych narkotyków, ale i trampolina dla wielu karier – też odgrywa w historii muzyki elektronicznej ważną rolę. W filmie Güntera Schwaigera mówi to Arian Beheshti – Irańczyk, który tworzy pomiędzy Berlinem a Ibizą, m.in. we współpracy ze zjawiskową Kenijką Nuwellą. Jego zdaniem, każdy liczący się DJ musi zaliczyć występ w tym miejscu – choć pokazywane wielokrotnie w zbliżeniach twarze w tłumie upakowanych w klubie jak sardynki gości skłaniają do innych przemyśleń. Słyszymy wielokrotnie, m.in. z ust Christiana Valery – podobno najpopularniejszego hiszpańskiego twórcy muzyki elektronicznej, że na Ibizie największe gwiazdy grają dzień po dniu, w tygodniu, ale ludzie, których obserwujemy na ich występach, zdają się tego nie rejestrować. Dużo mówi się o obecnych na wyspie stymulantach i na pewno wiele z wysiłków Valery i jemu podobnych wpada do zamroczonych głów jednym uchem, by wypaść kolejnym. Najważniejsze zdają się tam pozory – wielkie nazwiska, drogie bilety, jeszcze dziwniejsza oprawa występów, jeszcze bardziej seksowne burleskowe akrobacje pięknych modelek o sztucznych piersiach, jeszcze bardziej wymyślne drinki i nakręcające narkotyki. I choć muzycznie ta scena jest mi znacznie bliższa niż szczera nawijka chłopaków z A Tribe Called Quest, którzy osiągnęli muzyczne szczyty, w dużej mierze pozostając ziomkami lubiącymi grę w kosza i szperanie w sklepach muzycznych, to trudno – przy takim porównaniu – nie pokochać hip-hopowców. Mimo znacznych, momentami, tarć w grupie między Q-Tipem a Phife Dawgiem, formalnie nie działający już A Tribe Called Quest nadal składa się z lubiących się gości, którzy znają się całe lata i choć zrobili znaczące kariery, nigdy nie poróżnili się o pieniądze i nie odmówili sobie wsparcia. Napędzona sztucznie wywindowaną potrzebą luksusu Ibiza jawi się przy tym jak skansen dla niewyżytych dzieciaków, którym nie pomogą ani Carl Cox i jego „rewolucja”, ani wyrafinowany erotyczny show „Manumission”, ani wszystkie dragi świata. Pomogłoby im pewnie, gdyby zaleźli coś, co ich naprawdę pasjonuje i co kochają robić, co udało się, z pożytkiem dla wszystkich, Q-Tipowi, Phife Dawgowi, Aliemu i Jairobiemu.
„A Tribe Called Quest: Życie w rytmie bitów” (Beats, Rhymes and Life: The Travels of a Tribe Called Quest), reż. Michael Rapaport, USA 2011
„Ibiza po zmierzchu” (Ibiza Occident), reż. Günter Schwaiger, Hiszpania/Austria 2011 – ten film będzie jeszcze można obejrzeć dzisiaj (12. maja) o godzinie 20 w Kinotece.