– Kiedy się spisze i przeanalizuje swoje losy, okazuje się, że wszystko co nas spotkało ma sens i prowadzi nas w konkretnym kierunku. Dzięki temu mogłem odkryć, że rzeczy, które dzieją się teraz, mają związek z tym co wydarzyło się wtedy, kiedy miałem trzy lata. I to jest fajne – mówi w rozmowie z naTemat Patryk Vega, którego pierwsza książka "Złe psy. W imię zasad" wkrótce po premierze trafiła na listy literackich bestsellerów.
Skąd to serce do mundurowych? Ty, wykształcony socjolog, autor pracy o ruchu feministycznym... Nie masz wrażenia, że kręcisz – a teraz i piszesz – w kółko o tym samym?
Ostatnio takie samo pytanie zadał mi jeden z policjantów. I wtedy pomyślałem sobie, że to super pytanie, bo sam jeszcze nigdy w życiu go sobie nie zadałem (śmiech).
Być może to jest w jakimś stopniu odzwierciedlenie niespełnionych marzeń. Zresztą, tak naprawdę, w każdym mężczyźnie drzemie wojownik, a praca w policji wiąże się z wielką dawką adrenaliny. Policjant to jest taki archetyp wspaniałej męskości. I myślę, że każdego faceta kręciłoby, gdyby choć przez chwilę mógł wykonywać taki zawód.
Jak to było z Tobą? Dlaczego, skoro były marzenia, nie udało się ich spełnić?
Oszalałem na punkcie gatunku policyjnego po tym, jak w wieku 14 lat obejrzałem „Milczenie owiec”. Wtedy moim marzeniem było ścigać seryjnych morderców, chciałem być jak Starling. Poszedłem nawet na resocjalizację, ale spóźniłem się na egzamin i mnie nie przyjęli (śmiech).
Ponoć miałeś też „przestępczą” przeszłość...
Trochę tak. Wielokrotnie byłem zatrzymywany. Myślę, że wychowując się bez ojca nie miałem po prostu męskiego autorytetu. Chciałem udowodnić otoczeniu, że jestem stuprocentowym facetem. I dlatego częściej niż inni pakowałem się w bójki. Robiłem masę bezmyślnych rzeczy. Wszystko właściwie tylko po to, żeby zaistnieć, zaimponować rówieśnikom. I może jest trochę racji w przypuszczeniu, że i to także na tę moją pasję wpłynęło.
To, że teraz mogę mieć tak dużą styczność z tą policyjną robotą, daje mi naprawdę wielką frajdę i sporo adrenaliny.
O Twojej twórczości często mówi się: „Vega odziera ze złudzeń, Vega straszy”; podobnie o książce „Złe psy. W imię zasad”. Faktycznie taki jest Twój zamiar?
Bezpośrednim impulsem do napisania książki była śmierć Sławka Opali. Wraz z jego odejściem skończyła się jakaś epoka. Bardzo chciałem oddać pewien hołd robocie, którą wykonał on i policjanci z tamtego okresu. Nie chciałem, żeby to zostało zapomniane.
Wyciągnąłem rozmowy, jakie przeprowadziłem ze Sławkiem podczas przygotowań do pracy nad „Pitbullem”. Spotkałem się też z innymi policjantami, których poznałem w tamtym okresie. Rozmawiałem z nimi składając ich wspomnienia i relacje w jedną całość.
Kiedy kręciłeś „Służby specjalne” w jednym z wywiadów przyznałeś, że podczas zbierania materiałów do filmu miałeś pewne trudności z tym, by namówić do współpracy oficerów. Nie chcieli z Tobą rozmawiać. Z policjantami też tak było?
Nie, było łatwiej. Jakkolwiek jestem pewien, że takie rozmowy nie byłyby możliwe, gdybyśmy się wszyscy nie znali 15 lat. Oni nigdy w życiu nie usiedliby z dopiero co poznanym dziennikarzem i nie zdobyli się na taki ekshibicjonizm, z jakim mamy do czynienia w tej książce.
Natomiast to, co jest niewątpliwym atutem „Złych psów...”, to szczególne wrażenie bezpośredniości. Czytasz ją i czujesz się tak, jakbyś siedziała z tym konkretnym facetem w knajpie, pijąc wódkę i słuchając jego wspomnień.
Tak naprawdę zresztą to właśnie ci faceci są autorami tej książki. Tylko zebrałem to wszystko w jedną całość.
Chciałeś oddać hołd pracy Sławka Opali, policjanci Cię znali i Tobie zaufali. Ale dlaczego? Dlaczego zgodzili się „zdradzić” pewne schematy, przyznać, że wśród nich też są słabe ogniwa?
To jest pytanie do nich. Ale pamiętam jak na początku jeden z nich powiedział mi, że nigdy by się na coś takiego nie zgodził, gdybym to nie był ja. I zgodził się ze mną porozmawiać tylko dlatego, że nigdy go nie oszukałem.
Z czasów pracy z Andrzejem Fidykiem, szefem Redakcji Reportażu i Dokumentu TVP, wyniosłem takie przekonanie, że swojego bohatera trzeba kochać bez względu na to, jaki jest. I że trzeba zawsze stawać po jego stronie. Taką etykę stosuję w pracy.
Na komendzie spędziłem z tymi policjantami blisko trzy lata, korzystając ze statusu osoby przybranej. Wiadomo, że w tym czasie wiele rzeczy rejestrowałem, także tych nie zgodnych z prawem jak ostre przesłuchania czy tortury. Ale kasowałem to od razu, zaraz na drugi dzień. Nie chciałem żeby to wpadło w niepowołane ręce leżąc np. w montażowni. Ponieważ nigdy nikogo nie naraziłem i nikt nie miał z mojego powodu nieprzyjemności, stałem się dla nich wiarygodny.
To jest konkretny schemat – to ci bohaterowie, policjanci decydowali o tym, co w danym materiale wchodzi, a co kasujemy. Nie pokazywałem materiałów producentowi czy szefom w telewizji, dopóki nie miałem ustalonej ostatecznej wersji z policjantami. Tak samo było w tym przypadku, przeczytaliśmy tę książkę razem przed udostępnieniem jej wydawcy. I powyrzucałem z niej na ich życzenie kilka scen.
Czyli jednak trochę cenzury było?
Pewne rzeczy chcieli po prostu usunąć. Chodzi na przykład o relacje dotyczące ich kolegów w jakimś konkretnym działaniu. Czuli, że te trzecie osoby mogłyby mieć do nich pretensje o to, że zawarto je w tej historii.
Policjanci trzymają solidną sztamę.
Policja to jest generalnie gra zespołowa. Tam nie ma samotnych bohaterów. Co ciekawe, nawet przy rekrutacji do jednostek bojowych w ogóle nie liczy się siła fizyczna. Wychodzi się z założenia, że nawet ze słabeusza można zrobić siłacza. I to jest w sumie racja. Więc przy rekrutacji patrzy się przede wszystkim na to, czy ktoś ma predyspozycje do gry zespołowej. Zdarza się, że na egzamin przychodzą sportowcy, którzy mają świetne warunki fizyczne, ale są indywidualistami i się w ogóle do tej roboty nie nadają.
Dużym atutem jest tu też rodzina. Gdy taki jeden ma żonę i dziecko to widać, że to jest zrównoważony facet, nie kozak, który się będzie bawił w Rambo. Ci ludzie w pracy tworzą zgraną drużynę, bo w sytuacji ekstremalnego zagrożenia, muszą mieć pewność, że kolega, który stoi za ich plecami, obroni ich a przynajmniej spróbuje to zrobić. Oni muszą wiedzieć, że, bez względu na jakieś animozje w pracy, ten człowiek im pomoże.
Choć też jednostki bojowe policji są tu ekstremalnym przykładem. Tak jak Wydział Realizacyjny Komendy Stołecznej Policji, który w mojej ocenie jest zresztą absolutną czołówką w tym kraju. Ci policjanci mają czasem 500 realizacji rocznie. To więcej niż dni w roku! Więc wychodzi na to, że oni czasem po kilka razy dziennie wpadają do mieszkań, wyłamują drzwi, zatrzymując bardzo niebezpiecznych przestępców.
Jeden z moich znajomych stwierdził ostatnio, że reżyser, który bierze się za pisanie książek, nie ma już pomysłu na film. To prawda?
(śmiech) W lipcu zaczynam zdjęcia do kolejnego filmu, następny przygotowuję produkcyjnie na wiosnę 2016 roku.
W nich też znajdzie się ten wątek policyjny. O pierwszym nie mogę na razie mówić, ale za chwilę wydamy w tej sprawie oficjalny komunikat. Drugi natomiast będzie dotyczył handlu dziećmi. On też będzie w całości oparty na dokumentacji. Pracuję nad nią już blisko dwa lata.
I co z tego wynika? Możesz zdradzić?
Tyle, że w 2015 roku niewolnictwo jest najszybciej rozwijającą się gałęzią przestępczości na świecie. Na kuli ziemskiej jest dziś 300 mln ludzi, którzy są niewolnikami. Sprzedawanych jest aż milion dwieście tysięcy dzieci rocznie.
Nie było na ten temat żadnego dobrego filmu, nie ma nawet na świecie organizacji, która zajmowałaby się tym zjawiskiem w sposób globalny. A to jest problem dotyczący ludzi na całym świecie, bez względu na szerokość geograficzną, od Chin, przez Rosję, Francję, po USA. Nie mówiąc w ogóle o Polsce, która jest totalnym kuriozum na mapie handlu ludźmi.
Dlaczego?
Polska to kraj spełniający wszystkie trzy kryteria – jest krajem pochodzenia, bo stąd dzieci są porywane i wywożone do innych państw. Jest też krajem tranzytowym, bo przez nas na Zachód wywozi się dzieci z Rosji i głębokiej Azji. W końcu Polska jest krajem docelowym, bo powstaje tu coraz więcej wytwórni pornografii dziecięcej.
To niezwykle poruszająca historia, którą tworzę nie jako reżyser, tylko jako człowiek. Mam poczucie, że jestem w stanie zrobić ważną rzecz dla świata w którym żyję i że to jest coś znaczącego.
Nie napisałem książki z braku pomysłu na film. Jakkolwiek muszę przyznać, że bardzo mi się podoba doświadczenie jej pisania.
Film to jest produkt, który angażuje wiele osób – realizatorów, aktorów, ludzi z produkcji, promocji, dystrybucji, z kin. Tymczasem do książki potrzebny jestem tylko ja i mój bohater. Istnieje możliwość tworzenia czegoś bez konieczności angażowania sztabu ludzi, milionów złotych na to, by uruchomić produkcję. Czułem się przy tym niebywale wolny.
Nie wykluczasz napisania kolejnych?
(śmiech) Dostałem już propozycje od wydawnictwa. Tak naprawdę mam już w planach trzy następne książki.
O czym? Wiadomo już?
Wiadomo, ale na razie nie chcę o tym mówić.
Ale nie o policji?
(śmiech) W pewnym sensie. Jedna będzie dotyczyć świata przestępczości, druga kobiet a trzecia będzie bardziej książką o życiu. Ale i ona będzie się w stu procentach opierała na dokumentacji.
Strasznie z Ciebie zapracowany człowiek.
W międzyczasie robię jeszcze seriale (śmiech).
Niemożliwe!
Ja w ogóle myślę, że życie jest taką sinusoidą. Nie zawsze jest fajnie. Są momenty, kiedy ci coś nie wychodzi i chociaż próbujesz przebijać głową mur - z nieznanych przyczyn ci się to nie udaje. A potem coś się wypełnia i wszystko się odmienia. Rzeczy, z którymi do tej pory nie mogliśmy sobie poradzić, udają się tak po prostu.
Dziś mam poczucie, że jako reżyser, jako twórca, jestem na właściwym kursie. Wiem wreszcie jaki jest mój charakter pisma, jakie rzeczy powinienem tworzyć; wiem, że to jest moje następne pięć minut. A może nawet piętnaście (śmiech). Natomiast prawdopodobnie kiedyś ten wiatr znowu na chwilę przestanie wiać. Dopóki mam go w żaglach, staram się to jak najlepiej wykorzystać. I dlatego mam taki power.
Kim w takim razie jest dziś Patryk Vega?
Patryk Vega jest reporterem. Jest i był, bo ja równolegle z socjologią skończyłem także studia reporterskie pod kierunkiem Marka Millera. A fachu uczyliśmy się w praktyce. Spędziliśmy na przykład miesiąc w obozie koncentracyjnym. Spałem tam w gabinecie Rudolfa Hoessa z widokiem na szubienicę. Rozmawialiśmy z byłymi więźniami, czytaliśmy ich relacje. I uwierz mi, to były historie przy których „Medaliony” Zofii Nałkowskiej to właściwie wieczorynka.
Dziś uważam, że to co było najmocniejsze we wszystkich moich filmach, to jest właśnie ta dokumentacja, to są rzeczy wzięte z życia. W kolejnych filmach, w tym o handlu dziećmi czy w tym, do którego zabieram się w wakacje, nie ma właściwie ani jednej wymyślonej sceny. To jest kompilacja sytuacji, łącznie z dialogami, które miały miejsce w rzeczywistości. I takie kino chcę robić. Takie, które będzie blisko życia i które będzie oddawać jakąś prawdę o otaczającym nas świecie.
To też jest coś, czego nauczył mnie Marek Miller. On nam zawsze powtarzał, że dobre dzieło powinno spełniać trzy warunki: być prawdziwe, oddawać istotę danego problemu i mieć jakieś znaczenie społeczne.
Czyli nie zobaczymy więcej filmów takich jak „Ciacho”?
(śmiech) Myślę, że komedia to nie jest coś, za co mógłbym się zabrać w ciągu następnych kilkudziesięciu lat. Prawdopodobnie nigdy już nie zrobię komedii.
Bo...?
W moim przypadku jest tak, że nawet gdybym zrobił komedię, która byłaby mistrzostwem świata, to i tak na miesiąc przed pojawieniem się tego filmu w kinach wszyscy gadaliby, że on jest do dupy.
Ale dlaczego?
„Pitbull” był moim wejściem smoka. Byłem gościem, który nie skończył szkoły filmowej i nagle zrobił film i serial, który w zasadzie zmiótł wszystkie konkurencyjne produkcje policyjne. Ludzie więc oczekiwali następnego „Pitbulla” i cokolwiek za co się wziąłem było odrzucane właśnie dlatego, że nie było „Pitbullem”.
Osobną rzeczą natomiast jest to, że „Pitbull” nie był sukcesem komercyjnym. A ja do wszystkiego podchodzę – jak typowy samiec – jak do wyzwania. Jeśli coś robię to chcę być najlepszy. Chciałem więc usilnie stworzyć coś, co będzie miało sukces komercyjny. Skupiłem się na tym, by tworzyć „pod ludzi” i zastanawiałem co muszę zrobić, żeby mieć milion widzów w kinie. Tyle, że tak naprawdę nie da się w ten sposób robić filmów. W końcu dotarło do mnie, że muszę robić, kręcić takie historie, które mnie dotykają i mnie drą po nerach. A być może wówczas będzie to dla jakiejś rzeszy ludzi interesujące właśnie dlatego, że jest autentyczne.
To bycie za pan brat z tak trudnymi tematami nie odbija się na Tobie negatywnie? Na Twoim życiu osobistym?
Myślę, że odbija się i to całkiem silnie. Często opowiadam taką historię z Google, które zatrudniło ludzi do blokowania stron z pedofilią, z zabójstwami. Wszyscy ci ludzie po roku lądowali u psychiatry. Bo to zostawia blizny na ich psychice. Idąc dalej, są naukowe dowody na to, że w miejscach w których np. buduje się w Polsce masarnie, wzrasta liczba przypadków przemocy w rodzinie. Ludzie obcujący na co dzień z okrucieństwem wobec zwierząt, przesiąkają tym i zaczynają zachowywać się agresywnie w stosunku do swoich bliskich.
Pewnie też dlatego muszę teraz co rano pić zielony jęczmień, on mi podnosi serotoninę i dzięki niemu nie mam depresji (śmiech). Ten etap to jest zresztą bardzo skomplikowana i długa droga. Kiedyś te doświadczenia zapijałem alkoholem, ale od siedmiu lat już nie piję. Dziś też myślę, że bez cierpienia nie jesteśmy w stanie zrozumieć szczęścia. Tak jak dziecko – musi poznać strach i ból, żeby wykształcić w sobie empatię dla drugiego człowieka. Myśląc o wszystkich swoich doświadczeniach, staram się je traktować jako coś, dzięki czemu mogę być wrażliwszy.
A szczęśliwy jesteś?
Tak, ale dopiero od niedawna. Przez lata żyłem wyłącznie przyszłością. Założyłem sobie, że dopiero to, co się wydarzy, przyniesie mi szczęście. Nawet jak działo się coś fajnego, to deprecjonowałem to jako coś bez znaczenia. A to jest stan zabójczy. Wtedy życie przelatuje Ci między palcami i nie jesteś w stanie znaleźć zaspokojenia. Bo zawsze jest nie tak, jak trzeba i nie to, co trzeba. Teraz coś się w moim życiu wypełniło i odkrywam, że jestem w stanie cieszyć się bardzo prostymi, codziennymi sytuacjami.
Sam do tego doszedłeś?
Najistotniejszy jest tu mój powrót do Boga. Ale w pewnym momencie zacząłem też z nudów pisać autobiografię. I polecam to każdemu. Bo kiedy się swoje losy po kolei spisze i przeanalizuje, to się okazuje, że wszystko, co nas spotkało, ma sens i prowadzi nas w konkretnym kierunku. Wtedy widać wyraźnie, że to jest ciąg przyczynowo–skutkowy. Widać, że coś z czegoś wynika. Ja również dzięki temu mogłem odkryć, że rzeczy które dzieją się teraz, mają związek z tym, co się wydarzyło kiedy miałem trzy lata. I to jest fajne.
Autobiografię skończyłeś?
Zaniechałem, bo się przestraszyłem (śmiech).
Czego?
Ekshibicjonizmu emocjonalnego. Stwierdziłem, że na takie wspomnienia przyjdzie czas na emeryturze.
O karierze za granicą też przestałeś marzyć? Po to przecież swego czasu zmieniłeś nawet nazwisko...
W Hollywood jest multum reżyserów, naprawdę trudno się tam w jakikolwiek sposób wkręcić. Ale to, co mnie teraz cieszy, to możliwość kręcenia części moich filmów właśnie za granicą. W przypadku „Służb specjalnych” byliśmy w Iraku, we Włoszech, na Łotwie. Kolejny film, ten o niewolnictwie, mam nadzieję stworzyć jako obraz europejski. Chcę zaangażować do niego aktorów z różnych krajów, ponieważ jego akcja dzieje się na różnych kontynentach. Chcę, by ten film wyszedł poza granice naszego kraju, bo temat jest tego wart.