
Po wygranej Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich wielu Polaków rozważa ucieczkę z kraju w obawie przed odradzającą się IV RP. Pierwsze kierunki, które przychodzą im do głowy, to Wielka Brytania, Irlandia, Niemcy czy Norwegia. Może jednak warto pomyśleć o... hiszpańskiej Galicji?
W niedzielę głosowała nie tylko Polska, ale i Hiszpania. Tam również "antysystemowe" nastroje są ostatnimi czasy wyjątkowo popularne i mocno odbiły się na wynikach. Ale Hiszpanie głosowali w wyborach, które moglibyśmy nazwać samorządowymi. Z niewielką przewagą wygrała je rządząca Partia Ludowa premiera Mariano Rajoya, choć osiągnęła wynik najgorszy od 20 lat. Na drugim miejscu uplasowali się socjaliści, dalej liberałowie z Ciudadanos i Podemos, które zrodziło się z Ruchu Oburzonych, okupującego ulice hiszpańskich miast przed trzema laty.
Bankructwa, bezrobocie, eksmisje, samobójstwa - oto, co się działo, gdy dopadł nas globalny kryzys. Winnym miał być rząd Zapatero, ale Rajoy nie okazał się lepszy. To za jego rządów plany ratunkowe polegały na tym, że w przedsiębiorstwach zatrudniających kilkaset osób, dziś zostało w pracy może kilkadziesiąt. Starsi wrócili pamięcią do czasów, gdy Galicja kojarzyła się z biedą i wiedzą, że czeka nas ciężka praca, jak kiedyś. Młodsi są tymczasem całkowicie zdezorientowani.
Wszystko to, co dla Hiszpanów jest powodom do narzekań, bywa szansą dla przybyszów z innych części Europy. Dla turystów poobijany po kryzysie region staje się atrakcyjny ze względu na ceny, które nie szybują w górę, by nie odstraszać nie tylko obcokrajowców, ale i samych Hiszpanów, którzy z centralnych i południowych regionów do Galicji uciekają przed upałami. Jeszcze bardziej atrakcyjna oferta może czekać na emigrantów z innych państw. Nawet w relatywnie słabo zurbanizowanej wciąż Galicji w oczy rzucają się puste mieszkania w nowym budownictwie, które można dziś wynająć lub kupić o wiele taniej niż jeszcze przed dekadą.
To nic nowego, że - podobnie jak Polakom - Hiszpanom również nie żyje się najlepiej w totalnie uporządkowanym świecie, który znamy z zachodniej i północnej Europy. Często emigracja w te rejony wiąże się więc z szokiem kulturowym i z męczącym poczuciem odmienności. Galicyjczycy nam tego nie zafundują. I jednocześnie nie zmuszają też do życia w zgiełku typowym dla innych południowców. Nawet nadmorskie knajpki Rias Baixas czy portowe Vigo nie wrzą tak nieznośnie, jak bywa to nad wybrzeżami Morza Śródziemnego. Tym bardziej stolica regionu - Santiago de Compostela, w której rytmie życia naprawdę nietrudno się odnaleźć.
A wracając jeszcze do polityki... Hiszpanie nie mają już zamiaru obchodzić się łagodnie z tymi, którzy się w nią angażują. Na dodatek, w przeciwieństwie do Polaków, powoli rozumieją już, że konieczne jest nieustanne patrzenie na ręce rządzącym. Jak tłumaczy mój przewodnik Sergio, jego rodacy zawiedli się już na lewicy i prawicy, a i antysystemowcy jeszcze przed przejęciem władzy zdążyli już do siebie zniechęcić.
Główne partie są skompromitowane. Z nowymi ugrupowaniami problem jest natomiast taki, że nie wiadomo właściwie, co proponują. Na nich też nie można więc polegać. W tych wyborach wiem na kogo zagłosować, bo go znam. W jesiennej walce o parlament nie mam pojęcia kogo poprę. Mój głos zdobędą raczej ci, którzy najwięcej mówić będą o pomysłach na gospodarkę i poprawę życia, a nie innych nieważnych sprawach.
Jest zbyt uprzywilejowany. Płacimy tu 0,7 proc. podatku na Kościół, z czego nie wszystko idzie na utrzymanie zabytków, czy podstawowe potrzeby księży. Choć nie chcę, muszę płacić na nowe mieszkania i domy wciąż budowane przez Kościół. Biskupi mają ekskluzywne mieszkania w wielkich miastach i utrzymują wiele innych, zupełnie opuszczonych. Mogliby te nieruchomości sprzedać, by mieć fundusze.
Napisz do autora: jakub.noch@natemat.pl
