Niemiecka policja doradza rolnikom budowę wokół domostw okopów, zasieków i systemu oświetlenia. Kłódki, łańcuchy, zamykane magazyny nie są w stanie powstrzymać polskich złodziei. I nie chodzi tylko o samochody.
– Nie czujemy się już bezpieczni – mówi dziennikarzom lokalnej brandenburskiej gazety Marleen Baehr, której rodzina prowadzi farmę mleczną w miejscowości Schenkendöben niedaleko Gubina na polsko-niemieckim pograniczu. Złodzieje zakradli się w nocy, przecięli ogrodzenie, podczepili prasę do siana do traktora i odjechali w ciemność. Ale to, co najbardziej przestraszyło farmerkę, to dokładne rozeznanie terenu, jakie mieli złodzieje. Ślady kół były widoczne na znanych tylko miejscowym drogach prowadzących na skróty w kierunku polsko-niemieckiej granicy.
Farmerka oszacowała straty na 150 tys. euro. Bez wypłaty od ubezpieczyciela mała rodzinna farma zatrudniająca sześciu pracowników może zbankrutować. Marleen Baehr lamentuje, że nie ma pieniędzy na zabezpieczenie farm przed złodziejami, a ci mogą przyjść każdej nocy.
Biedny rolnik i polski złodziej
W Brandenburgii wystarczy kupić w kiosku pierwszą lepszą gazetę, aby przekonać się, że sprawa bezczelnych przygranicznych gangów robi więcej złego niż afery z tzw. „polskimi obozami koncentracyjnymi”. Niemiecki rolnik okradziony przez złodziei z Polski to stały element w "Bildzie", jak goła pani czy prognoza pogody Mało tego, media prześcigają się w podawaniu coraz bardziej sensacyjnych szczegółów.
„Lausitzer Zeitung” rolnika, któremu w weekend majowy ukradziono siedem cieląt. Każde kosztowało tysiąc euro. Zrozpaczony rolnik jest gotów rzucić robotę. Wcześniej skradziono mu 13 cielaków, a dwa traktory wyciągnięte z garażu znaleziono potem rozbite w Polsce. Takim pechowcom firmy ubezpieczeniowe podnoszą składki, która w przypadku Niemca opiewa na sumę prawie 30 tys. euro. „Jak taka mała farma ma za to zapłacić?” – pyta. Wtóruje mu pokazywany w Deutsche Welle Olaf Radecker. – Ciekawe, co pan by zrobił, gdyby złodzieje ukradli panu kamerę. Byłaby to trzecia skradziona kamera, a pan wiedziałby, że policja nie jest w stanie panu pomóc i musi pan kupić kolejny sprzęt? – mówi.
Ostatnio głośno było o gangu, który miesiącami rabował panele fotowoltaiczne z przydomowych elektrowni słonecznych. Grasowali w Brandenburgii, ale gdy zabrakło paneli, zapuszczali się do Bawarii, kilkaset kilometrów w głąb Niemiec. Ukradli kilka tysięcy paneli fotowoltaicznych o wartości ponad milion euro. Członkowie rozbitej grupy mają od 25 do 60 lat. To mieszkańcy Sulechowa i okolic.
Byli doskonale zorganizowani. Każdy miał w grupie przypisane zadania. Jedni zajmowali się rozpinaniem przewodów paneli słonecznych tak, aby ich nie uszkodzić. Inni organizowali załadunek oraz transport skradzionego towaru. Kolejna grupa przewoziła panele do Polski. Szef gangu osobiście zajmował się sprzedażą paneli. Odzyskano tylko 194 panele z ostatnich „transportów”, reszty zamontowanej już gdzieś na polskich dachach i w ogródkach, szuka policja.
Historia z panelami przebiła się na czołówki ogólnopolskich serwisów. Ale tak naprawdę to mały wycinek tego, co dzieje się na „dzikim zachodzie”. Ppłk SG Krzysztof Krawiec, komendant Placówki Straży Granicznej w Świecku tylko doświadczeniami ze zwykłych dni mógłby zapełnić serwisy telewizyjne każdej stacji z osobna.- Kradziony samochód, traktor, sprzęt budowlany strażnicy mają co trzy dni. W druga stronę szmugluje się ludzi ok. 200 osób rocznie, i papierosy za ok. 20 mln zł. To tylko wycinek statystyk Straży Granicznej, bo policja i celnicy dorzucą drugie tyle - mówi płk. Krawiec.
Okopy, druty, reflektory
Hordy ze wschodu nadeszły gdy w 2007 roku zniesiono na granicach wszelkie kontrole. W zachodniej Polsce przestępczość spadła, bo złodzieje przenieśli się do bogatszych Niemców. Ci najbardziej wściekali się, że ich policja i grenzschutz kończyły pościgi na linii słupów granicznych. Dlatego w 2012 roku powstał wspólny posterunek w Słubicach - 15 Niemców i 15 Polaków. Komendant Krawiec zaprzecza medialnym twierdzeniom, że niemieccy funkcjonariusze boją się zostawiać swoje samochody na noc w Polsce. - Zmagamy się z tym odium, że to Polacy okradają Niemców. Tak naprawdę przyjeżdżają tu też Łotysze, Litwini, Rosjanie i inne nacje - mówi płk. Krzysztof Krawiec.
Pościgi są teraz bardziej widowiskowe. Jak w miejscowości Urad, złodziej uciekając kradzionym autem skręcił na kolejowe torowisko. Tory już dawno zostały zdemontowane, więc pędził nasypem na złamanie karku. Utknął w bagnie, a za nim obława: patrol niemieckich pograniczników, auto naszej policji i straży granicznej. Inny desperat uciekał skradzionym samochodem - betoniarką, niczym w filmie wyskoczył z szoferki, a auto jeszcze kilometr toczyło się na biegu. Niedawno był też pościg za traktorem "uciekającym" autostradą.
Trudno uwierzyć, ale sama niemiecka policja rozkłada bezradnie ręce. Zaleca swoim rolnikom inwestowanie w zabezpieczenia elektroniczne pojazdów i maszyn rolniczych, powoływanie straży obywatelskich, a także okopywanie się. Tak, by rowów nie mogła sforsować skradziona maszyna. Ale i polscy złodzieje też zdobywają doświadczenie. Część z nich ucieka na południe do rzeki Nysy, którą przekraczają tylko sobie znanymi płyciznami.
Według szacunków policyjnych udaje się odzyskać co siódme auto. Resztę wsysa czarna dziura - Fabryka Samochodów Drezdenko. Tak rozszyfrowuje się owiane złą sławą tablice rejestracyjne zaczynające się od FSD. Ponieważ kradzione pojazdy trudno jest zarejestrować. złodzieje tną je na ćwiartki i wymontowują części. Niemcy nie mogli wprost uwierzyć jak zobaczyli nowe samochody poszatkowane piłami. Rzecznik brandeburskiej policji donosi o 600 włamaniach do salonów samochodowych rocznie. Giną nowe auta z dokumentami a także felgi i opony. Te ostatnie, gdy w Polsce rozpoczyna się sezon - jesienią i wiosną. Niemcy dociekali po co z nowych samochodów wydłubuje się poduszki powietrzne. Służą do naprawy importowanych legalnie aut powypadkowych.