Wszystko wskazuje na to, że rząd wesprze Słupsk, który przegrał proces i musi zapłacić 24 mln zł wykonawcy aquaparku. Sytuacja miasta jest trudna, bo trzeba będzie obciąć inwestycje, ale do bankructwa daleko. Mimo tego Ewa Kopacz dała sygnał, że Biedroń dostanie pieniądze z budżetu. Tylko, że w podobnej (a nawet gorszej sytuacji) jest więcej samorządów.
Kiedy tydzień temu odwiedziłem Słupsk, przeciwnicy Roberta Biedronia krytykowali jego dużą obecność w ogólnopolskich mediach. Zarzucali mu, że promuje siebie, nie miasto. Teraz chyba jednak zmienią zdanie, bo to właśnie medialna popularność Biedronia przeważyła i miasto dostanie rządową pomoc.
Odziedziczony problem
Tak zasugerowała Ewa Kopacz na konferencji prasowej po posiedzeniu rządu. – Wiem, że kłopoty finansowe miasta nie są wynikiem jego krótkich rządów, odziedziczył je po swoim poprzedniku – powiedziała, informując jednocześnie, że w weekend spotka się z wojewodą pomorskim, marszałkiem województwa i samym Biedroniem. Wszystko więc wskazuje, że miasto dostanie pieniądze z budżetu.
Potrzebuje ich, by wykonać wyrok sądu arbitrażowego, który nakazał miastu zapłacenie 24 mln zł firmie Termochem, odpowiedzialnej za budowę wielkiego aquaparku. Robert Biedroń odziedziczył problem po poprzednikach, ale startując musiał wiedzieć o tym niebezpieczeństwie. Musiał też wiedzieć, że miasto i bez wyroku jest mocno zadłużone (ok. 275 mln zł, przy dochodach w 2015 r. 488 mln zł).
Nie jest tak źle
Mimo to w swoim programie wyborczym obiecał ambitny program inwestycji. I to właśnie one są zagrożone, a nie bieżące funkcjonowanie miasta. Bo jeśli Słupsk przekroczy wyliczony przez Regionalną Izbę Obrachunkową limit, będzie musiał wprowadzić plan naprawczy, polegający przede wszystkim na zatrzymaniu inwestycji. Chodzi więc nie o to, czy Słupsk przetrwa, ale o to, czy Robert Biedroń będzie w stanie zrealizować swoje obietnice wyborcze.
Nie można porównywać sytuacji samorządów zadłużonych z winy burmistrzów czy prezydentów z Warszawą, która dostała 55 mln zł na Most Łazienkowski. Ale tutaj sytuacja jest inna, bo wydatek pojawił się nagle, w wyniku zdarzenia losowego, a nie świadomie podjętej decyzji o zaciąganiu kolejnych kredytów na inwestycje.
Kopacz nie powinna dać pieniędzy
Dlatego Słupsk nie powinien dostawać dodatkowych pieniędzy z budżetu państwa. Oczywiście zaciskanie pasa będzie dla mieszkańców miasta bolesne, ale muszą ponieść konsekwencje tego, że wybrali nieodpowiedzialne władze i nie powstrzymali ich przed zaprowadzeniem miasta na skraj bankructwa. To będzie nauczka dla nich i dla innych samorządów.
Bo też sytuacja Słupska nie jest wyjątkowa. Problemy finansowe trapią samorządy każdego szczebla i każdej wielkości. Od 2014 roku Regionalne Izby Obrachunkowe wyliczają dla każdego z nich indywidualny wskaźnik zadłużenia, biorąc pod uwagę dochody z trzech poprzednich lat.
Nie tylko Słupsk
Jeszcze przed jego wprowadzeniem Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji przeprowadziło symulację, która pokazała, że aż 316 samorządów nie będzie mogło zaciągnąć nowych długów, by nie przekroczyć limitu. W przypadku 48 gmin i powiatów wskaźnik był ujemny, co oznaczało brak możliwości uchwalenia budżetu i konieczność realizowania planu wydatków narzuconego przez Regionalną Izbę Obrachunkową.
Tak było w Koniecpolu, niewielkiej gminie na Śląsku. Była ona tak zadłużona, że nie miała pieniędzy nawet na wyrównania za nadgodziny dla nauczycieli i na 13. pensje dla urzędników, które zgodnie z prawem musi wypłacać. Radni nie byli w stanie przyjąć budżetu na kolejny rok, a banki nie chciały pożyczać gminie pieniędzy. Wniosek o kredyt odrzucił też rząd.
Pożyczka, nie dotacja
Zaciskać pasa muszą także inne zadłużone samorządy, jak na przykład Pasym w województwie warmińsko-mazurskim czy Rewal na Pomorzu. Ta druga gmina to rekordzista, bo jego zobowiązania to blisko 260 proc. rocznych dochodów. Takich długów nie ma nawet Grecja. Na początku roku gmina poprosiła o pomoc rząd.
Bo oczywiście państwo ma specjalny fundusz na pomaganie zadłużonym samorządom i od czasu do czasu z niego korzysta. Ale przede wszystkim to pożyczki, a nie "bezzwrotna pomoc finansowa", o jaką poprosił Biedroń. Poza tym to tratwa ratunkowa dla miast czy powiatów, które znacząco przekroczyły próg bezpieczeństwa i nie mogą już wziąć ani grosza komercyjnego kredytu. Słupsk jeszcze nie jest w tak złej sytuacji.
System nie działa
Ale nagłośnienie sprawy przez popularnego prezydenta może też wyjść na dobre. Bo zwraca uwagę na systemowy problem z finansowaniem zadań polskich samorządów. – Od wielu lat Związek Miast Polskich dobija się o systemową zmianę w systemie finansowania, bo nie jest on dostosowany do obecnych warunków – mówi rzeczniczka związku Joanna Proniewicz.
– Chodzi o zmianę zasad działania janosikowego, ale też innych sfer. Trzeba zmienić stronę dochodową, by samorządy nie były tylko administratorami. Chodzi o samodzielność administracyjną. Jest coraz mniej środków na wydatki inwestycyjne, na rozwój – dodaje. Być może więc rząd zamiast po raz kolejny doraźnie rozwiązywać jednostkowy problem, spojrzy na niego w szerszej perspektywie i spróbuje przygotować rozwiązanie systemowe.
Na razie, pomagając tylko miastu Biedronia, Ewa Kopacz i rząd pokażą, że są równi i równiejsi, a pomoc z budżetu to nie wynik analizy dokumentów, tylko analizy słupków poparcia. Pójście za populistycznym głosem opinii publicznej, dokładnie tak, jak w przypadku bramek na autostradach, to kiełbasa wyborcza za nasze pieniądze.