Manifestacja PiS w Warszawie
Manifestacja PiS w Warszawie Fot. Kuba Atys / Agencja Gazeta

O braku kultury dużej części polskich polityków wszyscy wiedzą. Ale ciekawsze jest to, że opozycja - niezależnie która, bo zjawisko dotyczy i PO, i PiS-u - regularnie wykazuje się niesłychaną kreatywnością językową. Parę lat temu były "mohery", "Kaczyzm", "kartofle" i "schowaj babci dowód". Dziś są "tłuste koty", "kłamstwo smoleńskie", "kondominium niemiecko-rosyjskie" oraz podział na media niezależne i mainstream.

REKLAMA
W latach 2005-2007, kiedy PiS był u władzy, powstał cały szereg rozmaitych określeń dotyczących koalicji. "Kaczyzm" jako ustrój, "mohery" - słowo opisujące elektorat Prawa i Sprawiedliwości czy "kartofle" jako obraźliwe przezwisko na braci Kaczyńskich. Wymyślone zresztą przez niemiecką prasę, ale podchwycone przez wyborców Platformy. Skąd się bierze taka kreatywność i czy "mohery", "kłamstwo smoleńskie", "przemysł pogardy" i "drugi obieg mediów" komukolwiek służą?
- To niedobre zjawisko, bo spłyca polską debatę. Często w mediach mówimy o rzeczach poważnych w sposób niepoważny - zauważa Arkadiusz Mularczyk z Solidarnej Polski . - Ale to także wina mediów, które takie wypowiedzi wychwytują, promują. A politycy, z drugiej strony, cynicznie to wykorzystują. W ten sposób przebijają się bon-moty i określenia, które nie mają żadnego znaczenia i treści. Język polityczny robi się tabloidowy. Takie coś nie występuje w Niemczech czy Francji - dowodzi poseł SP.
Media niezależne
Słowami ze śródtytułu PiS i jego sympatycy określają… media im przychylne, a nieprzychylne rządowi. Czasem nazywane również "drugim obiegiem" ze względu na swoją "niszowość". Oczywiście, niszowość wynikającą z faktu, że podły "mainstream" je wypycha, a nie dlatego, że po prostu mają mało odbiorców. Ów tajemniczy "mainstream" to wrogie PiS-owi telewizje, dzienniki i radia, które przez to, zdaniem niektórych polityków, są nierzetelne. Jaki w tym jest sens - nie wiadomo, bo "mainstream" bardzo często rozmawia ze środowiskami skupionymi wokół PiS i nie dyskryminuje polityków w sensie zapraszania ich do dyskusji. To najwyżej oni dyskryminują media, odmawiając, często zupełnie bez powodu, komentarzy lub rozmów.
- Demokracja to walka na słowa. Na tym właśnie polega, że nie używa się broni, tylko argumentów i języka. Ta walka toczy się w parlamencie i mediach po to, by przekonać wyborców - tłumaczy prof. Maciej Mrozowski. Pod tym względem - używania ostrego języka w debacie politycznej - wszystkie demokracje są podobne. Wyrazy takie jak zdrajcy, sprzedawcy padają wszędzie, co widać chociażby w Grecji. - Nawet w krajach wysokiej kultury politycznej, jak Holandia, w parlamencie używane są obraźliwe określenia, a politycy krzyczą. Nerwy i emocje wpisane są w demokrację - podkreśla medioznawca.
Kłamstwo smoleńskie…
… To kolejne określenie, które wyjątkowo często pada z ust części polityków, publicystów i dziennikarzy. W skrócie, kłamstwo smoleńskie to każde słowa o katastrofie, które sugerują, że to był wypadek, za który rząd nie ponosi winy. Każdy, kto głosi kłamstwo smoleńskie, powinien znaleźć się na "polskiej liście hańby". O takiej liście mówił w czasie jednego z sejmowych posiedzeń Jarosław Kaczyński, grożąc, że wpisze na nią Donalda Tuska. "Hańba" stała się jednym z wyrazów najczęściej używanych przez PiS-u.
- Każda partia powinna wprowadzić swój dyskurs, odzwierciedlający jej myślenie. Problem polega na tym, że PiS robi to skrajnie radykalnie, bo wprowadza twardy podział. Czarno-biały, na my i oni - wskazuje profesor Mrozowski. Jak tłumaczy medioznawca, ludzie przetrwali, między innymi, dzięki strachowi i właśnie do strachu odwołuje się PiS. Sięga, "w prymitywny sposób", do najgłębszych pokładów emocjonalnych człowieka. Również na poziomie języka. Według Arkadiusza Mularczyka, taka polaryzacja służby obu partiom politycznym. - PO i PiS to wykorzystują, ale nie służy to Polakom - podkreśla poseł Solidarnej Polski.
Profesor Mrozowski dodaje, że w innych demokracjach aż taka radykalizacja języka nie występuje. - W państwach takich jak Anglia czy Francja "kłamstwo smoleńskie" by nie przeszło, bo poziom edukacji wyborców jest zdecydowanie wyższy i oni zmuszają polityków do używania bardziej wyrafinowanych metod - dodaje prof. Mrozowski.
Nikczemny dureń, moralne karły
To z kolei język Stefana Niesiołowski. Ostatnio, do swojego słownika, poseł PO dodał "won do PiS-u". Należy jednak pamiętać, że nie cała Platforma posługuje się takimi określeniami, przypomina Tadeusz Iwiński z SLD. - Język Niesiołowskiego nie jest językiem typowym dla Platformy. Są politycy których temperament jest słabszy i tyle - ocenia poseł Sojuszu. Zdaniem Iwińskiego, podział języka nie powinien "iść formacyjnie", bo w każdym klubie parlamentarnym "są harcownicy z tego znani, z naturalnymi do tego skłonnościami, albo wyznaczeni do tego przez partię".
Nasi rozmówcy wykazują też, że Stefan Niesiołowski "skacze, gryzie, ale zaraz potem się cofa i próbuje racjonalnie wytłumaczyć swoje zachowanie", jak mówi profesor Mrozowski. - Jest w tym jakaś szansa na dialog. A dyskurs PiS-u jest taki, że nie da się z nimi rozmawiać, bo ich komunikacja opiera się na wierze. Nie mają argumentów, w ich poglądy trzeba wierzyć - dodaje medioznawca.
Nawet obrażać i wartościować można "taktycznie i politycznie", jak mówi profesor Mrozowski, ale Prawo i Sprawiedliwość jest w tym "bardzo autentyczne". - Na tej wojnie okopali się w obozie, z którego nie mogą już wyjść, bo ludzie ich rozstrzelają - wraca do wojennej retoryki nasz rozmówca.
Z drugiej strony, za rządów PiS powstało sporo obraźliwych określeń na braci Kaczyńskich. Czyżby tworzenie językowych potworów było domeną opozycji? - Obóz władzy zawsze ma trudniejszą sytuację, bo co nie powie, to zostanie wykorzystane przeciwko niemu - tłumaczy profesor Mrozowski. I dodaje, że obecny rząd miał już dwie szanse na stworzenie języka i "przestrzeni" komunikacyjnej skierowanych do ludzi młodych: ACTA i reformę emerytalną. Obie te szanse gabinet Tuska zmarnował.
Tłuste koty precz
Podczas debaty o emeryturach giętkim językiem popisała się za to Beata Kempa. W Sejmie postulowała zwalczanie "sytych kocurów". Kempa, niestety, użyła w zupełnie innym kontekście, niż ono zazwyczaj występuje. Posłanka Solidarnej Polski mówiła wówczas, że bogaci są winni temu, co złe. A kto jest winny niskiego poziomu języka polskich polityków?
Według Tadeusza Iwińskiego, potrzebna jest tutaj zmiana w mediach. - To rola dziennikarzy, którzy się będą fascynować nie powiedzeniem tego czy owego, ale merytoryczną dyskusją. Media muszą oddzielić formę od treści - komentuje Tadeusz Iwiński. Poseł Mularczyk z Solidarnej Polski radzi zaś, by polityków rozliczać z obietnic i inicjatyw, a nie pyskówki. Tylko czy obywatele nie robili tego do tej pory? Władza w ciągu ostatnich 10 lat zmieniała się kilka razy, a poziom debaty coraz niższy.