Brudne talerze, robak w makaronie, zimny obiad, który dostajesz zanim zdążysz skończyć przystawkę, wreszcie – brak dania na które czekałeś przez 40 minut i pasztet zamiast ryby. Polska gastronomią stoi?
Polacy silą się na bycie wielkimi znawcami jedzenia z całego świata. Raz po raz popadają w uzależnienia od sushi, wietnamskiej zupy, tudzież burgerów. Mniejsza o brak umiejętności poprawnego wymawiania nazw potraw (w uszy bolą gnioczi czy bruszczety). Obsługa często ani nie zna ich smaku, ani składu.
Kiedy przychodzi się do knajpy z alergikiem, jest szansa, że potrawa może mu zaszkodzić przez tę nieświadomość kelnerów i brak zainteresowania właścicieli. Z glutenem czy bez, z cebulą czy szczypiorem – pełen luz. I kiedy obserwujemy w czwartki wojującą na ekranie TVN Magdę Gessler na pohybel kulinarnym absurdom w naszym kraju, wydaje się, że to show na potrzeby telewizji. Nic bardziej błędnego.
Ludzie zakładają restauracje nie mając pojęcia o ich prowadzeniu. I szkolą ich obsługę bez znajomości podstawowych zasad. Efekty są czasem śmieszne, innym razem irytujące. Tych siedem historii zdarzyło się moim najbliższym i mnie samej, ale znam wiele innych, które obnażają nasze braki w gastronomicznej edukacji. A wystarczy pójść do zwykłej pizzerii prowadzonej przez Włochów, żeby zrozumieć na czym polega gościnność i prowadzenie lokalu. Tych kilka miejsc raczej tego jeszcze nie pojęło, a to restauracje w Warszawie, o której mówi się, że jest nowym Berlinem… Chyba nieco na wyrost.
„Nioki” raz
Kiedy po raz pierwszy przyszliśmy do tej restauracji z narzeczonym, zakochaliśmy się w zapachu świeżo wypiekanej pizzy i w przepięknym zielonym ogrodzie. Bezpretensjonalna obsługa i genialny kucharz kupili nasze serca i postanowiliśmy tu urządzić wesele. Pięć lat temu było wszystko pysznie, pięknie i być może nie do końca jak w Mediolanie, bo na warszawskiej Pradze, ale jednak pełne uroku. Goście bawili się wybornie i komplementowali kuchnię i kucharza.
Wróciliśmy więc w zeszły piątek świętować tu naszą rocznicę. Uderzył nas zapach, a raczej smród starego oleju, brudne nieodmalowane od lat ściany, masa durnostojek o bardzo dziwnym pochodzeniu (od Prowansji po Indie). Na szczęście za oknem widać było ten sam piękny ogród, który nas wówczas urzekł. Przy trzech stołach siedzieli goście, był piątek wieczór, więc wydawało się, że będzie dobrze.
Ale wściekła kelnerka, której najwyraźniej przeszkadzaliśmy rzuciła nam na stół menu i uciekła, nie pytając nawet czy się czegoś napijemy. Z tym pytaniem wróciła dopiero po 10 minutach wcześniej siedząc i rozmawiając przy stole z własną rodziną lub przyjaciółmi. Dobrze się zaczyna – pomyślałam. A później już było tylko „lepiej”. W niekończącym się menu nasza uwagę przykuł sos bolognes i nioki (gnocchi – włoskie kopytka). Nioki to prawie jak sushi czy nigiri, więc uśmialiśmy się najpierw z fonetycznej nazwy, a później zamówiliśmy prosty makaron ze szpinakiem i śmietaną i owe nioki z gorgonzolą.
Po 40 minutach czekania przy tanim winie i wodzie, przyszła do nas nie kelnerka, która gdzieś wyparowała jak kamfora, ale kucharka z porcją mojego makaronu. – Nioków nie ma. Rozgotowały się, a to była ostatnia paczka. Tak się dzieje często, niemal zawsze. Nie spodziewaliśmy się w piątek wieczorem gości – wygłosiła, widząc nasze opadające na stół szczęki. Zapytałam co mamy zrobić w takiej sytuacji? I dlaczego przez 40 minut jej szanowna koleżanka, która zniknęła, niczego nam w zamian nie zaproponowała? – Szefowa mi kazała przynieść ten makaron, a i tak jestem szczera, że mówię państwu, że się rozgotowały – skwitowała.
Komentarz wydaje się zbędny. Oznajmiłam tylko, że wychodzimy nie płacąc za ten makaron i że tak się nie robi, kiedy dwie osoby czekają na jedzenie a dostaje tylko jedna.
Krewetki na szybko
Zostawmy Pragę, którą kocham, ale rządzi się własnymi prawami. Z przyjaciółką umówiłyśmy się w centrum Warszawy, gdzie pracuje i mieszka. Była wówczas w ciąży, więc wybierała tylko sprawdzone miejsca, żeby się nie rozczarować. Niestety tym razem się pomyliła. W dość modnej wówczas restauracji o charakterze bistro, zamówiłyśmy dwudaniowy lunch dnia.
Podczas jedzenia drugiej łyżki zupy, kelner podał nam makaron z krewetkami, a raczej bez słowa go postawił na stole i wyszedł… Ala zawołała go grzecznie i powiedziała, że chyba nie jesteśmy jeszcze gotowe na drugie danie i powinien był nas wcześniej zapytać. – To co ja mam teraz z tym zrobić? Na kuchnię mnie z powrotem nie wpuszczą. Kazali przynieść, to przyniosłem – wyznał. Jak kazali, to kazali, ale my wykazałyśmy się uporem i odesłałyśmy go mimo wszystko do kuchni z owym makaronem. Zabierając talerze po zupie, nawet nie zapytał czy już może podać makaron, tylko przyniósł ten sam. Był lodowato zimny.
Zastanawiałyśmy się czy aby nie napluł nam do tych krewetek i szczerze mówiąc pasta była bardzo średnia. Ale kiedy grzebałyśmy widelcami w talerzach, oczy nam wyszły z orbit, bo na stole wylądowała szarlotka, o której wcześniej pan zapomniał wspomnieć. Z lodami – oczywiście. Ala z uśmiechem i wrodzoną szczerością, zapytała czy mogłybyśmy poprosić o kawę lub herbatę do deseru, którego nie zamawiałyśmy. – Ale przecież deser i kawa są w cenie, to panie nie wiedziały? – zapytał. No nie wiedziałyśmy. Ale już wiemy i więcej na zimne krewetki z zimnym makaronem (być może z wkładką) i rozpuszczonymi lodami na szarlotce raczej nie przyjdziemy.
Nieproszony lokator
Kolejna miejscówka z cyklu, z ziemi włoskiej do Polski. I ogromne zaskoczenie, bo tutaj zawsze gotują pysznie i z klasą. Ale tym razem albo kucharz miał gorszy dzień, albo obsługa nie zauważyła drobnego szczegółu na talerzu. W penne z borowikami, gdzieś w połowie porcji, moja koleżanka z pracy, zorientowała się, że pojawił się element „mięsny”, a że jest od lat wegetarianką, treść w ustach jej się lekko podniosła. W sosie grzybowym leżała tłusta, pokaźna, biała larwa.
Ponieważ mama koleżanki, która wraz z nią siedziała przy stole miała to samo danie, skończyły jeść w jednej sekundzie. Natomiast tym razem, obsługa zdała egzamin. Zamiast wypierać się, że to wcale nie jest robak, zresztą, przecież to zdrowa porcja białka, kelnerka przeprosiła, zaproponowała deser i restauracja nie wystawiła nawet dziewczynom rachunku. Zjadły z robakiem, ale za darmo. Ale niesmak pozostał…
Frytki z wkładką
Słynna warszawska restauracja – przez grzeczność nie podam nazwy. Jej sukces widać gołym okiem, bo ludzie zajmują nie tylko całą restaurację wewnątrz, ale i cały letni ogródek. Przychodzą tu na śniadania i lunche w tygodniu oraz w weekendy z rodziną. Kiedy pracowałam w redakcji w centrum miasta, często wpadałyśmy tu z koleżankami na burgery czy makaron. Dobry smak potraw rekompensował obsługę, która ma tutaj wieczną pretensję do gości, ale widocznie to znak rozpoznawczy tak obleganych miejsc.
I kiedy wieczorem wylądowałyśmy właśnie w tej restauracji z koleżankami, znów obsługa się nie popisała. Bez uśmiechu, niegrzeczne odzywki i mocno roszczeniowy stosunek do klienta tym razem przeszkadzały mi bardzo, ale nie chciałam psuć atmosfery wieczoru. Zamówiłam burgera i frytki. Czyli dania, których wydawałoby się nie da się zepsuć. Ale ku mojemu zaskoczeniu w oryginalnym naczyniu na moje frytki była przyklejona stara guma do żucia.
Show między bułkami
Do tej francuskiej piekarnio-kawiarni wpadałam kiedyś niemal codziennie. Najpyszniejsze bagietki i croissanty zachwycały, nie wspominając o tym, co działo się za ladą. Było to swego rodzaju niezapomniane show, na które zapraszałam moich kumpli, którzy nie chcieli mi uwierzyć, że to możliwe. Pracujące tam studentki pociły się i wchodziły jedna na drugą w pozbawionym wentylacji wnętrzu – na miejscu wypiekano bagietki i ciasta, więc zawsze było tam gorąco. Im więcej obsługi stało za ladą, tym większy chaos panował w piekarni – brawo dla szefa, który je tam zatrudniał i zapewnił im takie warunki.
Dziewczyny wyzywały się, ubliżały sobie, ale mistrzostwem świata był jeden niezapomniany występ. Menedżerka owej piekarni zaczęła szarpać się z jedną z kelnerko-sprzedawczyń, a w ręku miała tacę ze świeżym pieczywem. Tak bardzo puściły im emocje, że bułki wylądowały w powietrzu, a następnie na podłodze. Nikt nie wiedział co się dzieje. W dodatku żadna z nich ambitnie nie chciała posprzątać narobionego bałaganu, dopóki trzecia dziewczyna, nie zlitowała się nad stojącą kolejką ludzi. Pozbierała energicznie pieczywo, wyrzuciła je do kosza i zapytała z uśmiechem: co dla państwa? Poprosiliśmy o latające bułki oczywiście.
Masło i dżem na deser
Piekarnia i mekka hipsterów, czego nie jestem w stanie zrozumieć. Najgorsza obsługa świata, najbardziej nieprzytomne kelnerki i olewanie klienta. Przyszliśmy tu raz w życiu na śniadanie, zachęceni pochwałami znajomych na temat chrupkości bagietek i doskonałej atmosfery. Niestety trafiliśmy akurat na moment, kiedy weszła para celebrytów. Obsłużono ich w minutę, pomimo, że siadaliśmy do stołów w tym samym momencie. Po upływie niekończących się minut, zamówiliśmy zestawy śniadaniowe.
Dostaliśmy po 45 minutach zupełnie inne, wybrakowane. Koleżanka nie otrzymała zamawianego jajka i kieliszka wina musującego, ja z mężem połowy pieczywa i jajek. Zgłosiliśmy braki, ale nie zostały uzupełnione, pomimo, że siedzieliśmy 1,5 godziny. A kiedy skończyliśmy jeść i pić kawę i poprosiliśmy o rachunek, kelnerka przyniosła masło i marmoladę. Rozumiem, że panuje moda na niektóre miejsca, rozumiem, że ludzie ulegają jakimś trendom, ale nie rozumiem, jaką ma mi sprawiać przyjemność bycie obsłużonym z łaski, nie otrzymaniem połowy zamówienia i czekaniem na dżem i masło, jakby to były co najmniej policzki wołowe czy homar. Przerost formy nad treścią.
Niezły pasztet w promocji
Moda na sushi w Warszawie została zauważona nawet przez zagranicznych turystów – macie najwięcej knajp sushi, jakie widziałem poza Japonią - mawiali. Później sushi trafiło do supermarketów, a ostały się tylko miejsca, które słyną z dobrej i świeżej japońskiej kuchni. I sieciówki. W jednej z takich, koleżanka postanowiła, że zamówią wieczorem sushi wraz z przyjaciółmi przez telefon. Zestaw Akita miał składać się z 50 kawałków i był w promocyjnej cenie 99 zł.
– Część porcji była w porządku, ale na widok kilku przeżyliśmy lekki szok. Nie dość, że wyglądały jakby ktoś je ulepił od niechcenia, były koślawe i składały się z rozgotowanego ryżu, to w środku zamiast ryby, była jakaś pasta, albo pasztet. Wyglądały obrzydliwie i w ogóle ich nie zjedliśmy – opowiada koleżanka. I stara się zrozumieć dlaczego znana sieć sushi może sobie pozwolić na taką wpadkę? Być może pan, który odbierał zamówienie myślał, że piątek wieczór i dobre humory oznaczają grupę dobrze podpitych osób, które zamiast świeżego tuńczyka mogą zjeść paprykarz z puszki i nie poczują różnicy? Widać każdy orze, jak może.