Uczniowie pracujący zespołowo online, podręczniki w formie aplikacji, nauczyciele umiejący działać w sieci. To nie są plany nieosiągalne. - Jesteśmy o kroczek od tego - mówi Michał Jaworski, dyrektor ds. strategii Microsoft, który znalazł czas na rozmowę z naTemat w trakcie Forum na rzecz konkurencyjności Europy Środkowo-Wschodniej.
Jego współpracownicy mówią o nim "wizjoner", ostrzegali, że rozmowa może potrwać do jutra, a jak towarzystwo i zakąski podpasują, to nawet jeszcze dłużej. Tym bardziej się ucieszyłem, że udało mi się wyrwać Michała Jaworskiego z konferencji na temat e-edukacji.
Łukasz Głombicki: Młodzi ludzie świeżo po szkole mają problem ze znalezieniem pracy. Bezrobocie wśród nich dobija do 30 procent. System szkolnictwa nie współgra z rynkiem pracy. Czy cyfryzacja szkół i e-edukacja jest w stanie odwrócić ten trend?
Michał Jaworski: To na pewno nie jest uniwersalne lekarstwo, po jego zastosowaniu nie czeka nas natychmiastowy, niezwykły efekt. Szkoła, która nie wykorzystuje możliwości technologii to problem światowy, nie tylko polski. W USA i Finlandii też tak się dzieje. System edukacyjny wszędzie zmienia się wolno i nie nadąża za zmianą technologiczną, która otacza ludzi w ich prywatnym życiu i w pracy.
W dzisiejszych czasach nauczyciele przestają być źródłem wiedzy, bo możliwości zweryfikowania tej wiedzy - choćby czy wojna trzydziestoletnia faktycznie trwała trzydzieści lat, czy nie - jest mnóstwo, weryfikacja jest natychmiastowa i następuje online. Kiedy uczeń zakwestionuje jedną rzecz, przestaje wierzyć w to, co dostaje.
W Polsce 94 proc. gospodarstw domowych, w których są dzieci, ma komputer. 99 proc. ludzi między 16. a 24. rokiem życia regularnie korzysta z komputera. To pokolenie jest nieustannie online. Szkoła zaś nie jest podłączona do internetu, sposób nauczania wciąż jest tradycyjny. Czy poprzez dołożenie technologii i przeszkolenie nauczycieli uda się zmienić formułę edukacji? To pytanie jest otwarte i jeszcze się taki nie znalazł, co by miał na to pytanie gotową, skuteczną odpowiedź.
Ale kupienie wszystkim uczniom tabletów nie rozwiązałoby problemu.
Paradoksalnie młodzi ludzie te tablety czy komputery już mają. Kiedy półtora roku temu była dyskusja o projekcie „Laptop dla pierwszaka”, niektórzy polscy producenci komputerów stwierdzili, że to jest tragiczna wiadomość. Dlaczego? Bo rząd kupi coś taniego, a oni w okolicach komunii nie sprzedadzą wypasionych laptopów. Oni wtedy chcieli powstrzymać rząd od rozdawania komputerów, bo one i tak trafiają do dzieci.
Jeżeli spojrzymy na to zagadnienie z drugiej strony: technologię trzeba wykorzystać w nowoczesny sposób. Korzystać z umiejętności, których szkoła nie uczyła do tej pory. Przykład? Prawie żadna szkoła na świecie nie uczy, jak współpracować w grupie, a już na pewno żadna nie pokazuje tego, co się w tej chwili dzieje w serwisach społecznościowych - czyli jak współpracować w grupie w sieci. Okazuje się, że to cudownie działa, a ludzie sami się wzajemnie uczą. To wydaje się być proste, ale wcale takie nie jest, w szkole się o tym nie mówi. A praca w grupie, w wirtualnych zespołach, w sieciowych zespołach to jedna z podstawowych umiejętności niezbędnych pracownikowi XXI wieku!
Szkoły w wielu elementach tkwią nadal w XIX wieku. Pierwszy przykład z brzegu to jest dzwonek - odpowiednik fabrycznej syreny, która oznajmiała początek i koniec pracy, bo ludzie wtedy nie mieli zegarków. Dziś wciąż mamy 45 minutowe lekcje okraszone z obu stron dzwonkiem. Nasza rzeczywistość przecież tak nie wygląda, pracujemy zadaniowo.
W takim razie w czym jest problem? Jest za mało pieniędzy, chęci, nauczyciele tkwią w tym - jak pan stwierdził - XIX-wiecznym systemie?
Wszystkiego po trochu. Po pierwsze: jeżeli szkoła ma być e-szkołą, to potrzebne są pieniądze. Po drugie: wiadomo, że kto tanio kupuje, ten dwa razy kupuje - a to jest grzech, który nie tylko w Polsce towarzyszy tego rodzaju zakupom. Po trzecie: jak się kupuje samochód, to trzeba go myć od czasu do czasu, kupować benzynę, ubezpieczać go. Tak samo jest w szkole - jak już kupimy potrzebny sprzęt, to on nie zacznie od razu działać, nie będziemy mogli o nim zapomnieć. Nauczyciele muszą być przeszkoleni, umieć się tym sprzętem posługiwać na poziomie „klikologii”.
A nie potrafią?
Potrafią, nie jest tak źle. Młodzież jest sprawniejsza od nauczycieli, natomiast nauczyciel pewne rzeczy robią świadomie, podczas gdy dzieciaki się bawią, odkrywają. Jeżeli chodzi o e-podręczniki, to nie może być oczywiście tak - i ja się o to boję cały czas - że one będą PDF-ami, skanami ze zwykłych papierowych podręczników. To będzie tragedia, bo w takim razie do czego komputer? Rezygnujemy z tego, co w e-szkole najważniejsze - z interakcji.
Czyli e-podręcznik powinien być aplikacją, jak aplikacje gazet na tablety?
Tak. Jeżeli zostaniemy przy myśleniu, że e-podręcznik jest jak drukowany podręcznik, to będzie tak, jak byśmy uznali, że samochód to jest wóz konny, do którego wsadziliśmy silnik spalinowy i wściekamy się, że nie reaguje na „prrr!” i na „wio!”. Musimy myśleć o aplikacji z całą otoczką. Jak jest e-podręcznik, to powinny być e-ćwiczenia. Niech dzieciaki i nauczyciele będą połączeni, niech wymieniają między sobą informacje i doświadczenia. Dopiero wtedy to zacznie ze sobą grać. I pamiętajmy, że to jest proces, nie wystarczy pstryknąć palcami, po drodze mogą pojawić się porażki. Pół miliona nauczycieli będzie się musiało dostosować do nowych reguł.
A pewnie nie wszyscy się dostosują, jak w każdej branży… Panie Michale, jak powinna wyglądać e-lekcja?
Puszczamy wodzę fantazji, czy zostajemy w obszarze ograniczonym przepisami dnia dzisiejszego?
Najpierw realnie, potem fantastycznie.
Dzisiaj mogłoby to wyglądać tak, że nauczyciel ma przygotowaną lekcję, która jest aplikacją. Dzieci dostają zadania, które wykonują z pomocą komputera. Co to daje? Choćby to, że każdy może mieć indywidualne tempo uczenia się, nie ma sytuacji, że siedzę w klasie z głupią miną i nie wiem o co chodzi…
...bo pan od matematyki właśnie kazał zetrzeć wszystko z tablicy.
Mało tego, nauczyciel na bieżąco może moje działania oceniać i korygować, jeśli się gdzieś pomylę. Dodatkowo można wprowadzić działanie grupowe - nie ma tak, że albo ja jestem zwycięzcą, albo pan. Tylko kiedy pracujemy razem jesteśmy zwycięzcami.
E-lekcja to nie tylko komputer, to też tablica interaktywna, wizualizer, na którym mogę coś położyć i wszyscy będą to oglądać. Świetnie sprawdziłby się Kinect na xBoxa. Połączony z aplikacjami może pozwolić nam na pokazywanie czegoś, sterując gestami.
Na to wszystko nałoży się przecież system zarządzania dydaktyką, czyli żeby rodzice mieli dostęp online do dziennika…
… ku niezadowoleniu swoich dzieci.
Moja mama - lat 75 - zaprosiła mnie ostatnio jako znajomego na Facebooku. Już się zgodziłem, ale miałem wcześniej dylemat, czy na pewno chcę, żeby ona wiedziała o wszystkim, co ja robię na tym Facebooku. A młodzi ludzie mają, podejrzewam, jeszcze większy dylemat.
Mimo wszystko rodzice będą mieli kontakt z tym, co dzieje się na zajęciach. Polepszy się też kontakt między rodzicami a szkołą, który teraz sprowadza się do tego, że raz na jakiś czas jest wywiadówka i albo pójdzie tata i będzie źle, albo pójdzie mama i może będzie trochę lepiej. Dzięki e-szkole nauczyciele będą mogli zlecać rodzicom zadania do wykonania z dziećmi w domu, bo na przykład czegoś nie zrozumiały na lekcji, albo coś im nie wychodzi. Bo z tym Łukasz sobie poradził, a Michał nie do końca, albo odwrotnie.
I do tego jest nam bardzo blisko, w opolskim jest połączonych 111 szkół, nauczyciele wymieniają się lekcjami, zostali przeszkoleni.
Zanim jeszcze puścimy wodze fantazji, jakie jest prawdopodobieństwo, że tę wersję minimum uda się w Polsce wprowadzić i ile to będzie kosztować? O koszty pytam nieprzypadkowo, bo politycy mają to do siebie, że lubią inwestować na krótko, żeby się szybko zwróciło, a w przypadku e-szkoły to się może zwrócić za lata.
Czas żywota ministra często sprowadza się do jednej kadencji parlamentarnej…
… a czasem nawet nie.
Myślenie w krótkiej perspektywie jest wpisane w ryzyko tego zawodu. Trzeba poszukać zachęt, by politycy zrobili coś, czego efekt nie będzie widoczny od razu. Są jednak pozytywne przykłady. Polski rząd rozpoczął pilotażowy projekt „Cyfrowa Szkoła”. Z rezerwy budżetowej przeznaczono 50 milionów złotych, samorządy miały u siebie znaleźć kolejnych 20 procent. Cała sprawa powstała w końcu ubiegłego roku, w marcu rozporządzenie weszło w życie. Szkoły miały zgłaszać się, że chcą wziąć udział w tym programie. To oznaczało, że dyrektor chce wziąć na siebie pewną opisaną rozporządzeniem odpowiedzialność, a samorząd musi szukać pieniędzy - w środku roku budżetowego. W całym projekcie miało wziąć udział 380 szkół, czas na zgłoszenie był bardzo krótki. Wie pan, ile szkół się zgłosiło?
Mam mieszane uczucia…
Zgłosiło się ponad 3500 szkół na 12 tysięcy szkół podstawowych, które jest w Polsce.
To pozytywne zaskoczenie.
Wszyscy byli pozytywnie zaskoczeni. To pokazuje, jak wielki jest głód i potrzeba takich rozwiązań. Jeżeli szkoła będzie dobrze wyposażona, to utrzyma się w dołku demograficznym, bo prawdopodobnie będzie uczyła lepiej. To jest sygnał dla samorządów, że warto pomyśleć o takich wdrożeniach (e-Orlikach?), powalczyć o unijne dofinansowanie i dla rodziców, i dla nauczycieli, że takie projekty są potrzebne.
Na efekty trzeba poczekać półtora roku, życzyłbym sobie, żeby rząd w przyszłym roku powtórzył ten program. Dodajmy, że to nie jest tylko kwestia kupienia sprzętu, to jest też projekt e-podręcznik czy e-nauczyciel, który obliguje pedagogów, by byli w sieci, by się szkolili.
Koszty?
Myślę, że jest szansa, by z dobrze przygotowanym projektem przyjść do ministra Rostowskiego i on może zachwycony nie będzie, ale nie będzie mógł się nie zgodzić. Inwestycja na poziomie pół miliarda złotych rocznie powinna wystarczyć. Większej gotówki szkolnictwo nie byłoby w stanie wchłonąć w krótkim czasie, zawsze zostaną ci, których trzeba będzie przekonywać, ci którzy będą potrzebowali więcej czasu.
Myślę, że za pół miliarda minister Rostowski mógłby się nawet nie wściec.
Też mi się wydaje, że w skali kraju to są pieniądze możliwe do zainwestowania. Pytanie, ile pieniędzy będzie musiało pójść na efektywne szkolenie nauczycieli.
W czasie długich, letnich urlopów można by ich szkolić.
Oni powinni się szkolić i dokształcać nieustannie. Większość swoich czynności powinni wykonywać przez komputer. Kiedy korzystamy z bankowości internetowej, to wiemy jak to działa lepiej, niż gdybyśmy poszli na kurs ”bankowość internetowa”, prawda?
Czy e-szkoła może sprawić, że nierówności pomiędzy dzieciakami z małych miejscowości i dużych miast się zmniejszą? Że młodzi ludzie będą lepiej przystosowani do rynku pracy?
Kilka lat temu robiliśmy taki test online, w którym każdy mógł wziąć udział. Egzamin był trudny, jedna czwarta uczestników nie miała 18 lat. Jednym z laureatów był 14-latek, którego rodzice prosili nas o pomoc, bo oni mu nie są w stanie pomóc rozwijać się informatycznie. Jego nauczyciel też już nie. To jest sytuacja z dziś: jak dzieci mają jakieś zaległości, albo - z drugiej strony - jakieś talenty, to nie ma kto z nimi pracować, bo dzieciaki mogą korzystać tylko z zasobów, które mają na miejscu. Dzięki e-szkole ucznia można skontaktować z nauczycielem, który prowadzi grupę dużo lepiej rozwiniętą, na przykład informatycznie.
Spójrzmy na zaległości. Zdarzają się różne przypadki, dziecko przez kilka miesięcy nie może chodzić do szkoły, ale dzięki e-zajęciom może uczestniczyć w lekcjach online. Dzieci nie tracą roku, nie tracą kontaktu z rówieśnikami, samorządy nie płacą za kolejny rok nauki. Jak uczeń ma zaległości spowodowane np. chorobą, to w całej Polsce znajdzie się takich kilkudziesięciu, można ich połączyć i pomóc.
Całą szkołę trzeba by przemodelować, ale puszczamy wodze fantazji projektując zmiany w nadchodzącej dekadzie. Całe życie pracujemy w różnych, zmieniających się zespołach. Uczmy tego już od najmłodszych lat. Proces dydaktyczny może i powinien być w przyszłości zindywidualizowany. W życiu zaczynamy być wymieszani w tym, co robimy - jak pan siedzi na lotnisku, odpowiada pan na służbowy mail, a po chwili robi pan jakiś domowy przelew. No to jak ma wyglądać szkoła? Dokładnie tak.
Boję się, że zaraz podniesie się krzyk, że dzieci potrzebują stabilizacji, że ta klasa to musi być, że szkoła to instytucja, że pani woźna ze ścierą stać na straży musi.
I ten dzwonek! Ale to jest proces, to się wszystko zmienia, tak jak zmieniają się nasze biura i nasza praca. Szkoła musi za tym nadążać.
A co czeka nas w najbliższej przyszłości?
Chmura. Pan jest w chmurze, bo ma pan e-mail, jest pan na Facebooku, przechowuje pan tam zdjęcia, filmy. Jeżeli myślimy o szkole nawet w takim klasycznym wydaniu, jak dzisiaj - nie powinniśmy myśleć o zmianach pod kątem tego, że jak mamy 12 tysięcy szkół, to będziemy potrzebować 12 tysięcy pracowników, którzy będą zajmować się sieciami w tych szkołach, wgrywać aktualizacje oprogramowania itp. Jeżeli będzie to działać w chmurze, to wszystko będzie zewnętrznie świadczoną usługą. Każdy będzie się mógł tam zalogować, wprowadzić zmiany, sprawdzić oceny, ściągnąć lekcje. I od tego jesteśmy o kroczek, bo technologia jest, to jest tylko kwestia decyzji.
O ile jestem w stanie z optymizmem patrzeć na dzieciaki, które czeka e-szkoła, o tyle z pesymizmem patrzę na tych uczniów, którzy w tej chwili są na przykład w liceum. Oni zostali zostawieni sami sobie z Wikipedią.
Przypomina mi się "Władca Much", fragment, kiedy dzieci zostały zostawione same sobie i patrzymy, co z tego wyjdzie. Profesor Mariusz Jędrzejko z SGGW bada, skąd studenci czerpią informacje. Ponad połowa studentów z uczelni publicznych i prawie trzy czwarte z niepublicznych traktuje Wikipedię jako ostateczne źródło informacji. Widzę, że się pan śmieje, więc jesteśmy z jednego stada. Zawsze liczę na to, że nie są to studenci architektury i medycyny, całą resztę pal sześć (śmiech).
To jest moment, w którym musimy zdać sobie sprawę, że nauczyciel nie ma być księgą wiedzy, ma być mistrzem i przewodnikiem. Rzecz nie jest w tym, żeby wpisać pytanie w wyszukiwarkę i brać pierwszą lepszą odpowiedź. Rzecz w tym, by nauczyć się wybierać najlepsze odpowiedzi, weryfikować je. By znaleźć prawdziwą informację. Oczywiście,
ta młodzież nie przejrzy nagle na oczy, ale przewodnicy po świecie informacji powinni wykonywać swoją robotę.
Czy e-szkoła zbawi nas ode zła wszelkiego?
Czy ode zła wszelkiego, to mam wątpliwości… Odpowiem przewrotnie. Dla bardzo wielu ludzi ktoś wykluczony cyfrowo to taki, który nie potrafi posługiwać się smartfonem, komputerem, nie korzysta z internetu. Moim zdaniem nie do końca chodzi o to, że ci ludzie nie potrafią. Zwróćmy uwagę, że pewne rzeczy przestają występować poza internetem. Jeżeli dziś chce pan kupić, lub sprzedać mieszkanie, samochód, dostać coś taniej - będzie pan wchodził do internetu. Jeżeli pan tego nie zrobi, pewne rzeczy będą dla pana niedostępne. Przestają istnieć, stają się dla pana niewidzialne. Bez e-szkoły będziemy mieli pokolenie samouków lub "między-uków", którzy nauczą się tyle, ile zobaczą u kolegi. A to nie pozwoli wspólnie przeskoczyć na wyższy poziom.
Wykluczenie cyfrowe dzisiaj sprawia, że ludzie, którzy nie potrafią obsługiwać narzędzi informatycznych, nie dostaną najlepszej oferty na jakiś produkt, nie zamówią sobie biletów itd. Jutro wykluczenie będzie wyglądało tak, że stado bałwanów podłączonych do internetu będzie się poruszało po omacku, a tylko ci, którzy będą potrafili weryfikować informacje, nie będą wykluczeni. Bałwan zamówi telefon za złotówkę nie u operatora i będzie myślał, że takie rzeczy się zdarzają. No i przyślą mu cegłę.
Słyszałem o takiej sytuacji, że ktoś kupił podróbkę Windows drożej niż oryginał.
To zuch.
A wie pan, co to dla mnie oznacza? Że on jest właśnie wykluczony, bo gdyby on się puknął w głowę będąc na tej aukcji…
To by poszedł do salonu i kupił taniej oryginał.
Właśnie. Więc kiedy zadajemy sobie pytanie, czy e-szkoła jest potrzebna musimy sobie odpowiedzieć. Tak, bo jest elementem naszego e-życia.