
Wielu z nich nie rozumiało wojny - nagle dorośli zgotowali im koszmar, zamknęli za murami lub ogrodzeniami gett, skazali na powolną śmierć głodową. A oni, wbrew zakazom, poświęcali wszystko, by zdobyć choćby garść pożywienia. Dziś, 73 lata po rozpoczęciu przez Niemców likwidacji zamkniętej dzielnicy, przypominamy sobie o małych bohaterach.
Ubrane w „krynoliny”, powstałe z podartej podszewki ich paletek, i z workiem na wątłych plecach dzieci setkami zbierały się na wylotach. Czekały na moment, by niespostrzeżenie dla żandarma przeskoczyć przez wylot względnie otwór w murze, zakupić tam trochę, żywności i z woreczkiem kartofli na plecach wrócić do domu. Czasami czekały cały dzień, bo „szkop” był zły, bił niemiłosiernie i zabierał żywność. (...) Getto warszawskie często śpiewało piosenkę o małym szmuglerzu, młodocianym rycerzu, który zginął w walce z piekielną mocą faszyzmu niemieckiego. Czytaj więcej
Od czasu otoczenia murem warszawskiego getta, w listopadzie 1940 roku, stłoczeni w nim Żydzi (wiosną 1941 roku za murami mieszkało nawet 450 tys. osób) stanęli przed koniecznością zdobywania pożywienia na własną rękę. Przeważająca większość stłoczonych na niewielkim obszarze osób ledwo wiązała koniec z końcem.
Mur. Granica ghetta. Z okna roztacza się widok na obie strony ulicy. W murze na dole jest otwór odpływowy, przez który przejść może dziecko. W kącie przy murze stoi dwóch żołnierzy, a od strony żydowskiej matka z dzieckiem. To sześcioletnie dziecko jest żywicielem całej rodziny. Ten sześcioletni starzec, przez ścieki, przez rynsztok szmugluje do ghetta żywność dla rodziny. I teraz też, zaopatrzony w pieniądze i worek, schyla się i zaczyna pełzać przez otwór.
Konieczne było jednak wyprawianie się poza getto, czy to w celu uprawiania czarnorynkowego handlu, czy też zaopatrzenia się w produkty po niższych cenach (średnio o 50 proc.) niż w zamkniętej dzielnicy.
Głód w getcie był coraz większy, a wyjście coraz trudniejsze. Pilnowali wszystkim bram i przejść. Zrobiłem spółkę z chłopcami polskimi i razem my handlowali. To byli chłopcy z ulicy Łuckiej. Wyskakiwaliśmy przez mur koło Haberbuscha na Żelaznej. (...) Z towarem trzeba było bardzo uważać, jaka jest zmiana policji. Byli tacy, którym się płaciło; inni nie dali ani dostąpić, tylko zaraz łapali, albo bez pardonu strzelali. Często cały towar się "spalił" - dwa razy zabrali mi wszystko, a miałem wtedy drogi towar: żyto i cukier. Straciłem wtedy wszystkie pieniądze i trzeba było zaczynać od nowa.
Przez druty, przez gruzy, przez płot
Zgłodniały, zuchwały, uparty
Przemykam, przebiegam jak kot.
W południe, po nocy, o świcie
W zawieję, szarugę i skwar
Po stokroć narażam swe życie
Nadstawiam dziecinny swój kark.
Jeden z oprawców, osławiony "Frankenstein", potrafił cierpliwie czekać na swoje ofiary w swojej wartowni przy ul. Leszno.
Był taki żandarm "Frankenstein", który się bawił strzelaniem do dzieci jak do wróbli. Bo jak te dzieci wracały z żebrów przez dziurę w murze do getta, to wsuwały się do dziury jedno za drugim. A on czekał, aż się ustawi kilkoro, 4-5 "sztuk", i wtedy strzelał i tym jednym strzałem załatwiał wszystkie.
Byli mali żydowscy chłopcy, którzy nie mieli dużo pieniędzy na handel ani wiele siły do dźwigania. Oni skakali pod drutami i po murze, jak wiewiórki. Nabrali ziemniaków albo zboża w zanadrze, za koszulę i tak przenosili. Ja potrafiłem przenieść naraz 20 kg ziemniaków albo cebuli.
Napisz do autora: waldemar.kowalski@natemat.pl
