– Dziś największą marżę zgarniają właściciele food trucków, bo nie ponoszą kosztów wynajęcia lokalu – usłyszałem ostatnio od właściciela upadłej restauracji. Okazuje się, że na food truckach rzeczywiście da się dobrze zarobić, bo zdaniem przedstawicieli branży, nasycenie rynku to dopiero 10 proc. Ale foodtruckową krowę doją nie tylko właściciele. Warto o tym pamiętać, kiedy krzywimy się na cenę burgera.
Gdy zbliżamy się do foodtruckowej budki często wydaje nam się, że największą ceną którą powinniśmy zapłacić powinno być stanie w kolejce. Przecież właściciel nie płaci co miesiąc 10 tys. zł za wynajęcie lokalu, a wystarczy że zaparkuje w modnej okolicy. Tym bardziej zatem, gdy zobaczymy ceny napojów, frytek czy burgerów, które co najmniej dorównują tym w popularnych lokalach, zastanawiamy się o co chodzi? Czy znowu ktoś chce robi na nas biznes życia?
Po ostatnim artykule o warszawskich cenach, w którym pracowniczka restauracji ujawniła skąd pochodzą serwowane produkty, napisała do mnie właścicielka jednego z food trucków. – Food truck to trudno biznes – rzuciła, częściowo zmieniła moje wyobrażenie na temat hipsterskiego ideału niezobowiązującego biznesu.
Dolary w oczach
Nieco zirytowana właścicielka food trucka dobrze wie, że ludzie chcieliby kupować z samochodu niemal za tyle, ile przed laty płaciło się za zapiekanki z obskurnej budy na targu. I dodaje, że taki biznes to żyła złota, ale przede wszystkim w wyobrażeniach właścicieli gruntów i organizatorów imprez. W rzeczywistości, foodtruckowcy żeby zarabiać, muszą mieć zapas gotówki.
– Każdy właściciel parkingu czy innego terenu na widok foodtrucka myśli o wielkich zyskach i życzy sobie czasem kwot zupełnie nierealnych, nawet kilkaset złotych za dzień. Trzeba takiemu człowiekowi uświadamiać, że my nawet tyle nie zarobimy ze sprzedaży – czytam w mailu. Foodtruckowiec nie może rozstawić się na parkingu czy przy ruchliwej ulicy, a jedynie na miejscu prywatnym.
– Biorąc pod uwagę króla food trucków czyli burgera – koszt około 14 złotych (bez szczególnych dodatków) jest najniższym możliwym do przyjęcia. Wszystko co poniżej musi odbijać się na jakości – mówi Robert Stańczyk z foodtruckportal.pl.
Za wpuszczenie foodtrucka na koncert, imprezę plenerową czy foodtruckową, organizatorzy oczekują od kilkuset złotych, do nawet 8 tys. zł (wyłączność na sprzedaż np. gofrów) za dzień. To kwota, za którą można by wynająć lokal w dobrym miejscu na cały miesiąc.
– Gdy organizator imprezy życzy sobie np. 1500 zł za dzień to pozostaje się uśmiechnąć i grzecznie podziękować – pisze właścicielka foodtrucka. Czy dotarliśmy do momentu, kiedy należy uronić łzę nad losem uciemiężonych sprzedawców burgerów? Biznes to biznes i jak komuś się nie opłaca, to do widzenia. Ale weźmy to pod uwagę dziwiąc się, skąd wzięła się kosmiczna cena za jedzenie czy lemoniadę "z budy".
Robert Stańczyk z foodtruckportal.pl podkreśla, że rynek jest młody. – Dopiero się rozwija. Daleko mu do stabilizacji. Dlatego dysproporcje w cenach są czasami znaczne. Ale jedno jest pewne. Dobra jakość przekłada się na cenę – mówi znawca branży.
Biznes kręci się coraz lepiej
Robert Tryszczyński z firmy Food Truck Garage twierdzi, że mimo wszystko ten biznes wciąż świetnie rokuje, a nawet że dopiero raczkuje. Jak zapewnia, Polska osiągnęła dopiero 10 proc. możliwego nasycenia na food trucki, a liczba sprzedawanych przez niego samochodów wciąż rośnie. – Prowadzimy statystyki z których wynika, że jest totalna zwyżka zainteresowania – mówi naTemat.
Ale food truck to inwestycja niemała, bo nowy kosztuje około 100 tys. zł. Można oczywiście szukać na rynku wtórnym, gdzie za złom trzeba zapłacić jakieś 15 tys. zł, a za przyzwoicie wyglądająca budkę około 30 - 40 tys. Można też przerabiać używane samochody pocztowe z Niemiec. Przy niemałym wysiłku, auto może nadawać się do pracy gdy włożymy w nie około 50 tys. złotych. Choć zawsze znajdą się tacy, którzy zrobią to taniej.
Koszty nowego samochodu są na tyle duże, że większość sprzedawanych w Polsce food trucków kupują ostatnio duzi inwestorzy, którzy zakładają sieciówki. Ten pozorny rozwój jest jednak tak naprawdę zagrożeniem dla branży, gdzie jeszcze do niedawna każdy food truck był oddzielną małą firmą, oddzielną ideą i historią. I to właśnie tej oryginalności i indywidualnego klimatu szukają klienci.
Najlepiej sprzedają się ostatnio food trucki monotematyczne – albo do makaronów, albo do burgerów, które są wciąż najpopularniejsze. – Pojawiają się też pizzerie, ale cztery na pięć samochodów to burgerownie – mówi producent. Coraz częściej można spotkać jednak food trucki z tacos i burritos.
Z kolei na antenie TVN24 Bis gościł niedawno założyciel sieciówki - Bobby Burger - Krzysztof Kołaszewski, który odradzał inwestowania w burgerownie na kołach. Jego zdaniem, trzeba szukać czegoś nowego (choć nie wyglądał, jakby chciał zamykać interes). Gdy jednak wspomniał, że biznes foodtruckowy zwraca się w dwa sezony, a dziennie sprzedaje się od 100 do nawet 1000 burgerów na wielkich imprezach, od razu pojawiają się myśli o dużym zysku.
Robert Stańczyk zauważa, że w tym biznesie jest jak w każdym innym. Jeżeli ktoś ma fajny pomysł, jest dobry w tym co robi, potrafi na bieżąco analizować rynek i do tego jest pracowity to osiągnie sukces. – W przeciwnym wypadku, wiadomo, znajdzie się powód aby narzekać – mówi.
Kończy się to, co było największym walorem pierwszej epoki food tracków - ich unikatowość. To właśnie ona sprawia, że food trucki cieszą się olbrzymią popularnością.